małpę swe wielkie czarne oczy, w których przebijał się smutek i tęsknota iście sieroca.
Twarzyczka chłopca zachwycała na pierwszy rzut oka. Śniada, o rysach drobnych, okolona gęstwiną czarnych włosów, ożywiona wielkiemi czarnemi oczyma, była typem twarzyczek, zrodzonych w południowej Francji, gdzie gorące tchnienie Włoch i Hiszpanji mięsza się z krwią galijską. Chłopak miał na sobie ponsową kurtkę, zrobioną z tegoż materjału co sukienka małpy, a na nogach sandały. Szedł raźno pośród otaczającego go tłumu, potrząsając głową, strojną w dzwoneczki, uderzając w małe tamburino i... spoglądając ciągle na małpkę.
Pomiędzy tym dwojgiem istot, wyrzuconych na bruk obcy, istniało jakieś porozumienie, sympatja, nieledwie miłość.
Te dwie pary oczu spotykały się ze sobą co chwila i obie zdawały się wzajemnie przesyłać sobie zachętę, cień nadziei i zapewnienie wzajemnego uczucia.
I cóż dziwnego! Przyniósł ją z tak daleka, ciągle uczepioną jego ramienia, ciągle skrzeczącą mu nad uchem i patrzącą łzawemi oczyma w twarz jego. Kochał ją — tę biedną, pomarszczoną istotkę, która mu przypominała wspaniałe góry jego i słońce południa, oblewające go codziennie potokami światła i woni.
Strona:Gabriela Zapolska - I tacy bywają.djvu/66
Ta strona została skorygowana.