Strona:Gabriela Zapolska - I tacy bywają.djvu/67

Ta strona została skorygowana.

Kochał ją, bo ona była tym ostatnim węzłem, jaki wiązał go z ojczyzną, z tą słoneczną ojczyzną, gdzie włoska canzonetta tańczy i drga w powietrzu, łącząc się z hiszpańską serenadą.
Matka mu dała ją, kupiwszy od przechodzącego przez wieś człowieka, który nadto wiózł z sobą dwa uczone psy i kilka świstaków, śpiących na dnie koszyka.
Tiens, v‘la ta fortune! — mówiła stara, podając mu małpę.
A chłopak porwał inteligentne stworzonko i śmiał się z radości, że to własność jego.
I pokochało się bardzo tych dwoje istot, jednako wesołych, jednako słońca potrzebujących; a nawet później, gdy chciwa matka pchnęła w świat syna, oddając go przedsiębiorcy razem z wytresowaną już małpą, kochali się jeszcze więcej, jeszcze silniej, złączeni wspólną niedolą, smutkiem i tęsknotą za włoską canzoną, drgającą w słonecznych promieniach południa.
Gdy było zimno, w krajach, przez które gnała ich chciwość przedsiębiorcy, chłopak zdejmował kurtkę i otulał małpę, drżącą od mrozu, iskrzącego się w powietrzu. Początkowo małpa i chłopiec chcieli chwytać te migotliwe brylanty, które słały im się pod nogi, ale wyciągnięte łapki opadały, zmrożone lodowałem tchnieniem zimy.