stać małpki, czuwającej nad snem dziecka z jakąś macierzyńską pieczołowitością.
I ona go kochała, tak jak zwierzęta tylko kochać umieją. Pod stopy mu się kładła, figlując, gdy smutny był i znękany; długiemi rękami wydzierała sierść ze łba w przystępie rozpaczy, gdy nic chmury z czoła chłopca rozegnać nie mogło.
Miała w sobie wiele z kochanki, która własną wielkość poniża i drobną, nędzną się czyni, aby uśmiech na usta koniecznie wywołać.
Toto brał ją wtedy na ręce i całował długo jej sierść rudą i wytartą. Rzec można, iż koił w tym pocałunku bezbrzeżną tęsknotę, jaka mu duszę rwała na strzępki i łzy do oczu cisnęła. Poczem wychodzili razem przy odgłosie dzwonków dreptać po śniegu... a chłopiec wołał przenikliwym głosem:
— Chariti! chariti! mon beau monsieur!
Hrabia, stojąc przy oknie, otworzył szeroko bezzębne usta.
Małpa wyprawiała tak ucieszne skoki, że aż wielki pan w swej próżniaczej nudzie uczuł się ożywionym. Pokurczone palce wpił w ciemno-brązowy wałek, leżący na oknie, i podniósł się, aby lepiej zobaczyć wesołe zwierzątko.
Tłum dzieciaków, otaczających Tota, tworzył rodzaj amfiteatru; klaskano, śmiano się
Strona:Gabriela Zapolska - I tacy bywają.djvu/69
Ta strona została skorygowana.