Strona:Gabriela Zapolska - I tacy bywają.djvu/98

Ta strona została skorygowana.

przysłać kilka Maréchal Niél... potrzebuję do mej amazonki na dzisiejszy „Schnitzel-Jagd“, nie za...po...mnij! — Kareta oddala się.
On stoi ciągle we drzwiach otwartych mrużąc oczy przed jasnem światłem lipcowego słońca, wschodzącego w tej chwili ponad domy uśpionego miasta.
Pełną piersią wciąga w siebie orzeźwiające powietrze, jakby chciał ożywić płuca po tej duszącej woni, ulatującej ze staników kobiecych. Poczem pociera czoło białą, wypieszczoną ręką, a na usta jego wydobywa się cichy szept:
— Tak trzeba, tak być musi!
I oto nowe grupy odjeżdżających dam zmuszają go do przybrania na chwilę porzuconej maski. Otula je z troskliwością ojca i przyobiecuje kwiaty, załatwienie sprawunków, przybycie na raut wieczorny.
Każda z nich ma mu coś do powiedzenia, do polecenia, jakąś prośbę, tajemnicę jakąś. On je wszystkie ogarnia rozrzewnionym wzrokiem, wpatrując się w zmęczone bezsennością twarze starszych dam, z których prawie każda przypominała mu minione a rozkoszne chwile. Kilka minut jeszcze, a znikły wszystkie, i starsze i młodsze, jasnowłose lub ciemnookie — uleciały, jak grono motyli, umiejących nosić tylko stubarwne szaty.
Hrabia powrócił do sali balowej i zamy-