Strona:Gabriela Zapolska - I tacy bywają.djvu/99

Ta strona została skorygowana.

ślony przeszedł wzdłuż ławek, ponsowym aksamitem wybitych. Pęki kwiatów, egrety z piór, a nawet tak zwane „flots“ z wstążek leżały tu i owdzie, zdeptane we wspólnym uścisku. Orkiestra chowała instrumenty, a znudzeni i wybladli lokaje gasili płonące jeszcze gdzie niegdzie lampy. W jadalnej sali kilku młodzieńców piło za zdrowie „Cold-Creamu“. Właściciel konia, tłusty, rumiany młodzieniec, dziękował uszczęśliwiony, kłaniając się uprzejmie. W przedsionku, dziewczyny kuchenne łamały gałęzie oleandrów i wydzierały sobie znalezioną rękawiczkę. Hrabia błąkał się jeszcze chwilę wśród tych pustek, jakby zbierając wspomnienia; różowa, blada róża zaplątała mu się pod nogi — podniósł ją i schował, uśmiechając się dziwnie.
Wyglądał jak człowiek, żegnający się ze swem rodzinnem gniazdem: — podnosi grudkę ziemi i chowa ją w zanadrze, chcąc, by mu oczy nią zasypali na wieczny sen!

∗                    ∗

Gdy hrabia wszedł do swego mieszkania, był już dzień biały. W przedpokoju, obitym rypsem zielonym, na wielkim fotelu drzemał stary sługa. Na widok wchodzącego pana zerwał się, przecierając senne oczy. Hrabia kiwnął nań uprzejmie ręką i udał się sam