Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/103

Ta strona została skorygowana.

Nagle dostrzegła jakiegoś mężczyznę — jak wyszedłszy z ogrodów willi Stabilimento, przeszedł przez ulicę i skierował się ku teatrowi.
Z ręki Heleny wysunęła się lampka i zaczepiła się łańcuszkiem o inkrustację sukni.
Całą siłą wzroku wpiła się w tę ciemną postać, dążącą ku grupie baletniczek.
Zdawało się jej, że to był on — jej wizja, jej nieznajomy.
I odczuła tak dziwny ból fizyczny w sercu, że zdumiała się nad tem uczuciem.
Więc co? Więc co? Gdyby nawet i on...
Tymczasem — mężczyzna poszedł ku baletniczkom i zdjął kapelusz. Stanął w samej smudze elektrycznego światła i wtedy Helena z nadzwyczajnem uczuciem ulgi dostrzegła, iż jest to o wiele niższy, rudawy blondyn o szerokiej, rozłożystej brodzie.
Ból serca opuścił ją i odetchnęła.
Zarazem jednak ogarnął ją niepokój.
Dlaczego ją to tak obeszło? Stało się z nią coś tak strasznego, że określić tego nie mogła. Ta sama myśl, że on z pośród tych — żyjących, dostrzegalnych kobiet mógł sobie wybrać którą, przeszywała jej serce takim strasznym bólem!
Ogarnął ją wstyd przed samą sobą, wstydziła się jeszcze więcej radości, jaką odczuwała, widząc, że to nie on, że to jakiś inny mężczyzna.
Chciała jakoś przed sobą wytłumaczyć to uczucie i ubrać je pozorem wyższości.
— Nie to mnie zabolało — myślała, analizując swe wrażenie — iż on biegnie ku tym wesołym i roześmianym dziewczętom, lecz że on może do której tak samo, jak do mnie przemówić i do ducha jej się pokusić...
Lecz w tej chwili absurd jej rozumowania przedstawił się jej z całą szczerością.
— O Ducha?... jakiegoż ducha mieć mogą te proste, ordynaryjne dziewczęta, zajęte cały dzień żuciem owoców i wypluwaniem pestek.
Chciała jednak z uporem powrócić do swego założenia.
— I ja jem w tej chwili brzoskwinię...
Mimowolnym, automatycznym ruchem rzuciła za siebie całą pakę owoców i nieszczęsną lampkę.
Poczem oparła się o ławkę i pozostała tak posępna i nad wyraz tem, co przechodziła, zmęczona.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jakiś mały chłopczyna zbliżył się ku niej i podał jej na wachlarzu palmowym wiązankę białych róż.
— Una lira! — wyrzekł ładnym, cichym głosem.