puszczam, że jeśli jeździ do Wenecji, to ciągnie go tam jakieś czyste, piękniejsze uczucie.
Uśmiechnęła się ironicznie.
Przypomniała sobie, jak dzicy ludzie na Taiti chronią przed nieprzyjacielem swoje drewniane bożki. Wynoszą je daleko w lasy, te bałwanki rzeźbione — chroniąc razem z niemi całe swoje lepsze ja, całą swoją część duchową, którą nawet ci nędzarze w szeregu istot cywilizowanych odczuwają.
— Ja także chronię mego drewnianego bożka, myślała, wynoszę go do lasu przypuszczeń i narzucam nań liście, mające na celu zasłonić go przed błotem, które niesie wicher z życiowego gościńca. Bożkiem był dla mnie przez te dni kilka, które nagle wypełniły mi jakby całe życie i rozszerzyły się na moje poprzednie istnienie. Najlepszym dowodem, jak w gruncie rzeczy pragnęłam, aby mi został w krainie abstrakcji, jest to, że nie starałam się dowiedzieć, kim jest i skąd się tu zjawił.
Pogrążona w myślach doszła do brzegu zalanego w tej chwili jasnem światłem, płynącem z nadbrzeżnych restauracyj. Wenecja po drugiej strony laguny aż drżała już od świateł, przystrojona w cały djadem brylantów i szmaragdów.
Od pontonu odbił właśnie mały statek, waporetti zwany, i z delikatnym szumem popłynął szybko ku Wenecji.
W głąb wyspy odjeżdżał tramwaj, okryty białym dachem i ciągniony przez białego konia. Jęczący mały dzwoneczek tramwajowy rozlegał się z dziwną czystością w powietrzu i cichł powoli w głębi ocienionej drzewami alei. Ciemna masa kościółka San Elisabet z grupą małych domków przysiadłych dokoła, dźwigała się pod niebem, na którem wspaniale, błękitno i trochę zbyt brutalnie zawisł księżyc, jakby oblany, wypełniony wewnątrz dziwną i fosforyzującą masą.
Helena podeszła do samego brzegu i usiadła na słupku, do którego przywiązywano na noc gondole.
Była dziwnie zgorączkowana i podniecona. Gorące tchnienie morza dotykało jej nagich ramion, które przeświecały przez wstawki koronkowe sukni. Przytuliła do ust spieczonych świeże kwiaty róż, które trzymała w ręku, lecz i te nie ochłodziły jej.
Jak zahipnotyzowana wpatrzyła się w Wenecję.
Więc tam! tam! Pod tą kolumnadą drżącą ze szmaragdów i srebra, w tej wielkiej alkowie, nad którą płonie fosforyczna kula księżyca, tam przy dźwięku mandoliny i szmeru wachlarzy — jest on, ten nieznajomy, który wkradł się w je duszę, przemówił do niej i potem odszedł, ukrywszy się w noc ciemną.
Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/105
Ta strona została skorygowana.