ku brzegom wyspy, równo, spokojnie, tak jakby czarny, niewidzialny, senny anioł niósł w złożonych nad piersią rękach lampę ofiarną, wydartą z głębi wód.
Helenie powoli zaczęło się zdawać, że tę lampę daleką o szmaragdowym blasku zaświecił ktoś w odpowiedzi na jej smutne myśli, że to ktoś dobroczynny daje jej sygnał i ku niej wolno po ciemnej, przetykanej gdzieniegdzie srebrem księżyca fali, płynie.
W środku laguna była ciemna zupełnie a tylko przy brzegu dziwnie uroczyście stroiło się morze w drżące pasma srebra, rozbite w niepewnym szafirze przechodzącym chwilami w czarującą zieleń. I nagle płynąca gondola weszła w te srebrne pasma, rozsunęła je z delikatnym szmerem i szumem wiosła.
Blask srebrny padł teraz na całą gondolę i z jej głębi czarnej i żałobnej podniosła się powoli postać męska, jakby w tym blasku skąpana.
Helena szeroko otworzyła oczy i róże leżące na ziemi nerwowo przygniotła stopą.
Chciała wstać i uciec, nie mogła.
Mężczyzna stał do niej wprost twarzą, tak jasno oświetlony księżycowym blaskiem i zielenią szmaragdowej lampy, płonącej u plastry, że występował w tem oświetleniu z czarnych draperyj gondoli jak fantastyczne zjawisko.
Jedną nogę oparł o przednie siedzenie gondoli, wyprostował się, głowę, z której zdjął kapelusz, trzymał trochę w tył pochyloną, jakby chciał przyjść do równowagi po dłuższem kołysaniu się na falach wodnych.
W tem świetle dziwnem i pełnem uroku twarz jego ukazała się teraz w całej prawdzie. Była to maska o najregularniejszych rysach, jakie istnieć mogły. Dokładnie zgolony zarost uwidaczniał wspaniałą, silną linję owalu, okrągły a pełen energji podbródek i zarys warg, łączących w sobie zmysłowość z jakąś dumą i ironią. Nos cokolwiek orli, doskonały w kształcie, oczy głęboko wsunięte i silnie rozkrojone, brwi niemal proste, czoło nie wysokie, obramowane przepyszną linją ciemnych, trochę długich, od skroni siwiejących włosów.
Doskonała piękność rysów nie uderzała jednak głównie z tej twarzy. Dominował nad nią wyraz nieugiętej jakiejś pychy i samowoli. To głównie zastanawiało patrzącego.
Dopiero później przychodziła refleksja nad klasycznością linij. Wyraz przecież przeważał.
Helena chwilę patrzyła w tę twarz imperatora, zjawiającą się jej w srebrze i szmaragdowych blaskach.
Zdawało się jej, że doznała olśnienia, jakby od uderzenia piorunu.
Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/108
Ta strona została skorygowana.