necji? — zapytał nagle wskazując na kwiaty. — Przeznaczyliśmy je morzu, chodźmy do Stabilimento i wrzućmy je z werandy w wodę. Chce pani?
Lecz Helena szybko zaprzeczyła.
— Nie!... nie tam.
— Dlaczego?
— Tam brzydko... tam się ludzie kąpią.
— A!... prawda!...
I po chwili milczenia dodał z radością w głosie:
— Pani jesteś artystką?
— Nie! Nie jestem artystką.
Żachnął się niecierpliwie.
— Pani mnie nie rozumie. Pani sądzi, że ja przypuszczam, iż pani jesteś aktorką, malarką, rzeźbiarką... Co znowu! Pani jesteś lepiej, wyżej. Pani jesteś artystką w odczuwaniu życiowego piękna... No... i cóż... jesteś pani taką artystką? Czy zgadłem?
Z całą szczerością odparła Helena.
— Zgadłeś pan!...
On zaczął się śmiać jakimś cichym, nerwowym śmiechem.
— To dobrze!... To bardzo dobrze!... Nie chce pani, aby te kwiaty, które pani przedstawiają się jako zbiór czaru delikatnej woni, barw i kształtów, weszły w kontrast z temi karykaturami, które pluszczą swe reumatyzmami pokrzywione ciała pomiędzy sznurami bezpieczeństwa... To ładnie! To dobrze! To po kobiecemu, ale ładnie po kobiecemu!...
I po chwili dodał znów z wielką radością:
— Cieszę się! cieszę się!...
Mimowoli Helena spytała:
— Z czego?
— Bo to mi pani sylwetki nie psuje... bo ja sobie panią taką może przedstawiałem.
— Pan... sobie mnie przedstawiał?
— Naturalnie. Czy pani sądzi, że nie myślałem o tobie? Czy pani tak sądzi?
Stali już przed kratą bramy, prowadzącej do ogrodu willi.
Ona była w cieniu.
Na jego twarz padało pełne światło.
Chciała mu odpowiedzieć, iż sądziła się zupełnie zapomnianą wobec jego wycieczek do Wenecji, lecz w porę opamiętała się. Uznała, że podobne powiedzenie byłoby głupie i niestosowne. Na ustach jego dostrzegła cień ironji.
— Nie, nie sądzę!... — odparła krótkim, prawie suchym głosem.
Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/111
Ta strona została skorygowana.