Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/116

Ta strona została skorygowana.

Helena zawiesiła u wejścia altanki firankę z zielonawego indyjskiego muślinu, którą nabyła jeszcze przejeżdżając w Wiedniu. W ten sposób zabezpieczoną była od promieni słonecznych i ciekawości natrętnych. Altanka, zbudowana na palikach, była od połowy górnej opleciona trzciną. Zupełnie więc ukrytą nie była Helena. Gdy siedziała, widać było wybornie fałdy jej białej najczęściej sukni, rozłożone na złotawym piasku, którym wysypano altankę. Helena „sprowadzała się“ — jak mówiła do siebie — na cały dzień. Przynosiła owoce, wodę sodową, lód, książki, poduszkę i często całe dnie tak spędzała, leżąc nieruchomo i patrząc w zieloną draperję, przez którą przeświecało słońce.
Zdawało się jej, że ten kąt, do niej wyłącznie należy i że ona ma do niego prawo.
Drzewa tylko szumiały lekko, uderzając delikatnie gałązkami o dach altanki.
Czasem jakiś ptaszek podskoczył wśród palików, zaświergotał cichutko i uleciał szybko w przestrzeń.
Kilkakrotnie jednak Helena dostrzegła, że ktoś dzieli z nią to schronienie.
I tak, powróciwszy rano, znajdowała masę niedopałków od papierosów porzuconych na ziemi. Raz zapomniała na noc zabrać ze sobą zieloną zasłonę. Znalazła ją nazajutrz podniesioną i upiętą zgrabnie na bok zapomocą męskiej szpilki od krawatu. Szpilkę tę wyjęła i nie oglądając, wbiła w pień palmy. Zapomniała o niej zupełnie.
Gdy Helena na drugi dzień po zbliżeniu się do niej Hawrata weszła do altanki, ujrzała znów na stole i na ziemi dużo niedopałków papierosowych. Z niechęcią najwyższą postarała się ułamaną gałązką usunąć je na trawę. Jak kotka lubiła czystość i porządek. Dnia tego ubraną była w blado-liliowy batyst, narzucany fioletowemi bratkami. W tej półżałobie było jej nadzwyczaj do twarzy. Szeroko rozpostarta na dole spódnica robiła ją podobną do olbrzymiego irysu, zatopionego w gąszczu zieleni. Twarz jej była trochę blada i zmęczona. Na szyi szeroka, liliowa aksamitka tworzyła linję niezmiernie delikatną i srebrzysty tworzyła podkład dla jej ślicznego, dołkiem przyozdobionego podbródka.
Gdy usiadła na niskiej, plecionej leżance i wyciągnęła nogi obute w popielatą irchę i szare jedwabne pończoszki, zarysowała się pastelowo i wdzięcznie w półcieniu zielonawym, płynącym przez zasłonę indyjskiego muślinu i przez szerokie liście palm.
Na stole, obok niej, na szklanym talerzu leżały brzoskwinie i ćwiartki melonu, złocąc się wspaniale na świecącym w słońcu krysztale. Złożony niedbale wachlarz wenecki, inkrustowany drobniuchnemi kamyczkami, wyglądał z daleka jak przepyszna salamandra nagle unieruchomiona. Przez