poręcz leżanki Helena przerzuciła czarną, jedwabną szarfę, bogato haftowaną srebrem. I to był jedyny ton surowy i smutny w tym zakątku, gdzie barwy jasne i miękkie, słońce, złoto, migące krystaliczne blaski, zdawały się składać na całość, pełną jakiegoś kobiecego, dziwnie ujmującego uroku.
Helena, leżąc tak w krześle, zamknęła oczy i znów poddała się cała myślom, które bezustannie kierowały się w kierunku Hawrata.
Nie mogła go nazywać nieznajomym — niestety! Był jej znanym, widziała, jak się nazywa, ale to imię i nazwisko nie mówiło jej nic, nie przekonywało jej wcale. Dla niej, w jej myślach, Hawrat był — On — zawsze On.
I takim już pozostanie dla niej do śmierci.
Dziwiła się w tej chwili, iż będąc we Lwowie nie słyszała nic, nigdy o Karolu Hawracie. Ale ona żyła na uboczu, zajęta głównie pielęgnowaniem chorego męża. Nie bywali nigdzie, nikt u nich nie bywał, mogła więc łatwo nie wiedzieć o istnieniu adwokata tego nazwiska.
Adwokat!
W wyobrażeniu Heleny był to taki pan, którego wynajmuje się na godziny jak ekspresa albo dorożkarza. Każe mu się bronić i on — broni. Nie miała nigdy wielkiego uwielbienia dla prawa wogóle. Właściwie nie wyrobiła sobie o niem żadnego pojęcia, bo nigdy z niem nie miała do czynienia. Uregulowaniem jej stosunków majątkowych zajął się jej brat, gdy przyjechał z Bośni na jej ślub a potem na pogrzeb jej męża. Stąd o adwokackim zawodzie dla Heleny wyrodziło się jakieś niejasne i błędne pojęcie. Dziś po raz pierwszy zastanawiać się zaczęła nad tem, kim może być taki adwokat i w ogóle, jakie jest jego zadanie w społeczeństwie. Była teraz trochę stropiona. Hawrat przedstawiał się jej niezwykle i zapowiadał indywiduąlność odrębną od tych, jakie dotychczas spotykała. I ten człowiek był adwokatem!
To dziwne!..
Nagle zasłona powoli uniosła się, i — w obramowaniu indyjskich muślinów stanął sam Hawrat.
Zobaczywszy Helenę, cofnął się, ale przyjrzawszy się bliżej roześmiał się wesoło:
— A, to pani zakrada się do mego schronienia?
Helena, wyrwana ze swej kontemplacji, w pierwszej chwili straciła przytomność i cała oblała się łuną rumieńca,
On wszedł spokojny, pewny siebie, bardzo kształtnie i dobrze odziany w jasno-granatowy, lekki garnitur. Kapelusz, tak jak zwykle, trzymał w ręku. Na czole perliły mu się krople potu.
— No i cóż — zapytał, zbliżając się do Heleny, — nie tłómaczy mi się pani nawet z tej bezprawnej okupacji? Czy pani wyznaje zasadę: wdzięk przed prawem?
Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/117
Ta strona została skorygowana.