— I proszę wielmożnej pani gospodynią ja nawet nie wiem, czy to się da zamurować? Przecież to trzeba będzie całe okno wyjąć... — mówi stróż, wzruszając ramionami.
Ach ten Weryho! On jeden jej przysparza najwięcej kłopotu ze wszystkich lokatorów. Kawaler ma mały pokoik, do którego jest wchód przez ganek. I ciągle mu coś brakuje. A to... chodzą mu lokatorowie po ganku koło okien, a to znów grają na fortepianie, a on nie może czytać swego d’Annunzia, a to drzewa w sąsiednim ogrodzie zanadto jęczą jesienią po nocy.
— Może by najlepiej wielmożna pani wymówiła mu mieszkanie — proponuje Anzelm.
Wymówić mieszkanie — jemu — temu słodkiemu Jurkowi, temu złotowłosemu chłopcu, który jak promień przesuwa się przez jej życie z ruchami rozpieszczonego, miłego kociaka... nie, cóż znowu!...
— Niech się Anzelm do tego nie wtrąca! — odpowiada Helena sucho, ja pójdę sama obejrzeć, czy okno da się zamurować....
Gdy wypowiedziała te słowa, ogarnia ją jakieś zmieszanie. Nigdy jeszcze nie była u Weryhy nawet w charakterze gospodyni domu. Miałaby ochotę się cofnąć, lecz Anzelm już idzie przez dziedziniec i mówi.
— Proszą za mną... ja mam klucz, bo właśnie posprzątałem u panicza.
Za chwilę są pode drzwiami mieszkania Jurka. Anzelm otwiera drzwi kluczem i Helena wchodzi, ciągle zmieszana jakby popełniała jakiś zły uczynek. W pokoju panuje duża równowaga duchowa, pomimo, że jest pusty i nie ma w nim człowieka ten kąt zamieszkującego. Meble ubogie i banalne, ale rozstawione z jakimś charakterem. Na ścianach rysunki kobiecych główek łagodnie szkicowanych. Nad łóżkiem duża fotografia ślicznego, dwuletniego dziecka, dziewczynki o rozmarzonych oczach. To dziecko ma wyraz tak smutny i rozumny, że odrazu przykuwa do siebie, mówiąc dużo w swem milczeniu.
— To jego córka! objaśnia nagle Anzelm, a Helena niecierpliwym ruchem manifestuje zdenerwowanie, na dźwięk tego brutalnego głosu, przerywającego jej wrażenie, jakie odniosła, przestępując ten pokój. Na stole leży książka. Helena zbliża się. To kult piękna — nazwisko Ruskina powtarza się na każdej kartce. Jedno okno zasłonięte czarną zasłoną — sprawia, że w tym pokoju panuje jakieś wrażenie oddalenia się od świata — czegoś wyodrębnionego od hałasu i rażącego światła. Helena radaby tu zostać sama choć chwilę. I krótko, szybko, nakazuje stróżowi wyjść na ganek.
— Wyjdźcie! — mówi i nie patrzy na Anzelma, aby nie psuć sobie nastroju jego brudną kurtką i wolem gardłem, które mu z pod rozchylonej koszuli wychodzi.
Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/12
Ta strona została skorygowana.