— Dlaczego? czy brak pani woli czy siły?
— Siły!...
On porwał się z miejsca i stanął tuż przy niej.
— To nieprawda! Pani wmawiasz w siebie bezsilność.
Spojrzała na niego z wyrzutem.
— Pan nie powinieneś do mnie tak mówić... Pan zwłaszcza.
Zdawał się nierozumieć
— Dlaczego ja?...
Nie odpowiedziała nic, nagle przepełniona goryczą.
Wszakża on widział ją tam, na brzegu, bezprzytomną, chorą, z umysłem prawie obłąkanym, niezdolnym do przyjmowania żadnych suchych, ciężkich wrażeń. On sam przecież traktował ją jako istotę wyższą, obdarzoną nadziemskim darem jasnowidzenia, a dziś obchodzi się z nią jak z pensjonarką, która nie może pojąć ułamków dziesiętnych...
I to On, ten wielki, ten wyśniony, ta wizja jej jasna i zdaje się wszechwiedząca.
I nagle szalony żal i ból wezbrał w jej sercu.
To wszystko, co przeszła przez tych dni kilka, skoncentrowało się pod jej czaszką. Z przedziwną szybkością ujrzała się błąkającą nad brzegami Lido jak dusza, która straciła nagle jasność, która ją oświeciła. Ta jasność była w tej chwili przy niej, ale nie oświetlała jej — tylko przeciwnie — gnębiła i przygniatała analizą, w jaką poddawała jej rozwój umysłowy.
Naturalnym rzeczy przebiegiem strumień łez zalał jej twarz nagle bólem moralnym skurczoną. Łkanie wydarło się jej z piersi. Ukryła twarz w dłonie i silnie je zacisnąwszy — płakała.
Hawrat na razie osłupiał, powoli jednak zmarszczył brwi, wzruszył ramionami i nie próbując nawet przeprosić płaczącej, wysunął się cicho z altany.
Gdy wreszcie Helena odsunęła ręce od twarzy, chcąc trochę zaczerpnąć powietrza, doznała jeszcze większego ściśnienia serca, widząc, że jest samą.
I wtedy rzeczywiście zdawało się jej, że znikła dokoła niej cała światłość i pomimo złotych promieni słońca, które grały na kryształowym talerzu, na stubarwnych kamieniach wachlarza, na hafcie czarnej szarfy i w szafirach jej pierścieni, ciemno jej było, ciemno i chmurno.