razem aż do zmierzchu, rozmawiając jeszcze długo przy wejściu do pawilonu, który Helena zamieszkiwała.
Stosunek ich był teraz normalniejszy, nie tak oparty na tajemniczej podstawie. Witali się wczesnym rankiem pod świeżą zielonością drzew i owiani wonią wielobarwnych kląbów kwiatowych.
Coś świeżego, promiennego było w tem zejściu się ich porannem, coś ozłoconego w jej wspomnieniach złotym blaskiem. Dążyła do tej godziny całą myślą, a stopy jej, obute biało, biegły szybko jak dwa gołębie po jasno blond piasku alei.
On czekał na nią uśmiechnięty, z wyciągniętą dłonią, w której szybko więził jej drobną i ciągle jakby zgorączkowaną rękę. Helena zamykała wtedy oczy, aby jego uśmiech zamknąć w głębi źrenic jak kosztowny klejnot na dnie szkatułek. Był to bowiem uśmiech zupełnie inny, nie zjawiający się potem na jego ustach już w ciągu dnia całego. Było w nim nadzwyczaj wiele rozmarzenia i jakby wdzięczności za to, że ona po ten uśmiech przyjść raczyła. Później Hawrat uśmiechał się inaczej, uśmiechał się nawet wtedy, gdy był smutnym, lecz tak jak uśmiechał się wczesnym rankiem, gdy z wyciągniętą ręką stał pod baldachimem palm, nie uśmiechał się już potem nigdy.
I Helena, dla której uśmiech ten poranny był jakiemś dziwnie rozkosznem, miłosnem powitaniem, zbierała go jak rosę z kwiatu, aby zachować go w gorących promieniach na dnie swoich źrenic i na dnie swej duszy.
Ona nawzajem nie uśmiechała się, podchodząc ku niemu. Jakiś jakby skurcz nerwowy tamował jej oddech przez chwilę. Gdy jednak była już blisko niego, gdy on trzymał jej rękę w swej dłoni, promieniała nagle, rozsiewała dokoła siebie radość i pogodę. W aureoli swej białej parasolki, pod cieniem złotego ronda kapelusza, głowa jej twarzy mieniła się prześlicznemi różowemi tony.
I milcząc oboje zwracali się ku morzu i szli wolno, zamieniając ze sobą rzadkie tylko słowa. Obok Hawrata Helena nauczyła się w tym krótkim czasie ważyć swe wyrazy. Czując, jak on powoli, z pewną wytwornością, rzeźbił swoje słowa, jak widocznie filtrował myśl przez całe pokłady czystych pojęć, zanim tę myśl przyoblókł w formę mowy, Helena mimowoli zaczęła nabierać tej wytworności w milczeniu, tej subtelności w cieniowaniu swych myśli.
Chciała się do niego dostrajać we wszystkiem.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Nad morzem, na Lido, jest cały rząd chatek plecionych o trzech ścianach i dachu, stojących otwartą ścianą zwróconą ku brzegu morza.