lami odpoczywa w półśnie, otulona jakby mgłą, poza którą przesuwają się całe procesje najczarowniejszych widoków. Ciało jej, leniwe trochę z natury, leniwą robi myśl i zaczyna potrosze odbierać jej dawną lotność. Cała myśl Heleny obecnie koncentruje się w pobliżu niej, nie wybiega poza próg chaty, jakby uwięziona dokoła postaci Hawrata.
Nie jest to jednak to uspokojenie łagodne i miłe, jakiego doznawała we Lwowie, w obecności Weryhy. Jest to raczej znużenie rozkoszne, którego doznaje umysł ludzki po zbytniem przepracowaniu duchowem. I ten spokój teraźniejszy wydaje się Helenie chwilami oparty na jakiejś niezwykłej, niepokojącej podstawie. Poza tą osłoną mgły, która ją ciepło owija, Helena odczuwa całe światy, w których zdają się krzyczeć z trwogi i łkać z rozpaczy jakieś beznadziejne widma. Ten odcień w jej usposobieniu jest tak chwilami silny, iż mimowoli serce jej zaczyna bić mocno i pot występuje na czoło.
Kto skarży się? Kto łka? Kto trwoży?... Helena nie wie, ale czuje to, czuje wybornie. To, co się na nią czai, to co jest w przestrzeni jakby tylko oddzielone pajęczą nicią obecności Hawrata, istnieje złowrogo rozżarte i nieubłagane.
I Helenie się zdaje, że wystarczy tylko oddalenie się od niej tego człowieka, aby to nieubłagane rzuciło się na nią z całą mocą.
I „on“ zaczyna stawać się dla niej koniecznością jej istnienia, ten „on“, ktorego niedawno nie znała zupełnie i będąc z nim w jednem mieście, nie wiedziała o nim nic, nie pragnęła spotkać się z nim kiedykolwiek.
— Jesteśmy jak gałęzie drzew! — powiedział do niej kiedyś Weryho!
A ona mu odparła na to:
— Chcę mieć swoją wolę!
Burzył się gmach „jej woli“. Już w Wenecji nie pragnęła tej tęczowej miłości, zrażona brutalnością tamtych dwóch mężczyzn. Przeciwnie, na Lido broniła się już zawzięcie przed każdą nawet podobną myślą i pragnęła pozostać samą.
Jedna chwila wieczorna, jedna trwoga jej duszy i oto jak przeznaczenie z ciemnej głębi nadszedł on po to, aby stać się koniecznością jej życia.
Wolna wola!
Helena powoli przeniosła swój wzrok z bezmiaru morza na siedzącego u wejścia do chatki mężczyznę.
W jasnem oświetleniu popołudnia słonecznego profil jego niezwykle ostro odcinał się w przestrzeni.
Helena widziała go tak z boku i śledziła teraz doskonałość jego rysów i rozkazujący sposób trzymania głowy. Wpatrzony w dal, siedział tak nieruchomo, iż zdawał się nie oddychać nawet. Ręce splótł na kolanach energicznym giestem. Poza nim zielona zasłona, podniesiona ku górze, two-
Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/131
Ta strona została skorygowana.