rzyła całą masę drobnych fałd. Od tego człowieka aż biła jakaś wewnętrzna moc i siła. Zarazem czuło się, że jeśli zniży się dobrotliwie do łagodnej, wdzięcznej pieszczoty, to łaska ta nabierze podwójnej wartości, jak klejnot drogocenny, podany w stalowej oprawie. Myśl jego umiała być bez trwogi. Nie była nigdy i niczem spętana. Biegła mimo wszystko z całą mocą tam, kędy ją dusza wysyłała.
I to napełniło trwogą Helenę.
Ta siła, ta moc, zdawała się być antytezą jej bezsilności, jej słabości moralnej. Czy ten człowiek zaś podlegał teorji kontrastów, czy przeciwnie, pragnął, aby dusza z nim idąca społem była równą mu, silną i mocną, tego Helena odgadnąć nie była w stanie.
Ból chwilowy, dojmujący, zamroczył jej myśl.
Czy nie jest on przypadkiem jednym z tych orłów, które strząsają skrzydła, niebaczne, że do tych skrzydeł przylgnął drobny, znużony motyl? Czy on nie otrząśnie tak skrzydeł i nie uleci tam, dokąd go myśl i pragnienie zawiedzie?
Patrzał teraz prosto w słońce, które ciężkie, złote, gorące zawisło nad morzem, rozlewając dokoła siebie aż białe światło. Szafirowe jego źrenice, wlepione w olśniewający blask, silnie i bez trwogi zdawały się chłonąć w siebie światło i żar.
Zdawał się być od niej bardzo dalekim, cały zanurzony w jakiejś tajemniczej kontemplacji, w jakiejś rozmowie z samym sobą i własną myślą.
Helena patrzyła ciągle na niego i to jego chłonięcie w siebie słonecznego blasku zdawała się odczuwać na sobie w dziwny sposób. Pomimo, iż była w cieniu, zdawało się jej, iż patrzy wprost w słońce i przyjmuje jego żar i światło.
Stawała się tak powoli jego odbiciem i przez niego zaczynała odbierać wrażenia. A wrażenia te musiały w jego duszy odbyć cały proces dojrzewania i upiększeń, bo każde obecnie najprostsze takie wrażenie, które pochodziło od niego, napełniało jej duszę wielkiem zaspokojeniem.
Tak czuć i myśleć powinna była od początku swego istnienia, myślała, gdy pozostała sama, tak, nie inaczej. Wiele jednak znajdowała punktów w wrażeniach, które przedstawiały jakby jakieś ciemne próżnie. I to zaczynało ją dręczyć i niepokoić.
Czuję — że nie będę mogła mu dorównać nieraz — myślała — co począć!...
On w tej właśnie chwili, siedząc tak naprzeciw słońca, zdawał się być jakiemś uosobieniem siły gotującej się do walki w bezbrzeżnem, mistycznem prawie skupieniu. Kilka razy w rozmowie z Heleną rzucił jej te słowa „obowiązki moje społeczne“ — i zaraz potem zapadał w stan takiego zamyślenia. Raz, gdy Helena zapytała go — po co przyjechał do Lido, skoro się nie leczy — odparł z uśmiechem:
Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/132
Ta strona została skorygowana.