jakie ukochane dzieło mistrza, coś, co stało się twoim ideałem piękna? Czy możesz mi ten ideał wskazać? Kochasz którego mistrza czy to dłuta, czy pędzla, czy słowa? Powiedz mi ty, która czytasz „Ecrany“ Bourgetowskie, do jakiego idealnego konturu, wypełnionego barwą i marmurem, do jakiej harmonii tonów lub poezji zwracasz się w chwili znużenia i przesycenia powszedniemi wrażeniami? Namyśl się i powiedz. Ja czekam!
Helena milczała.
Rzeczywiście, nie miała takiego ideału, nie miała takiej esencji piękna, do któregoby się zwróciła w myśli z lubością i rozkoszowała się bodaj jego wspomnieniem. Weryho kazał jej budować z dzieł drugich — dzieło własne. Ona zaś sama pozwalała swemu umysłowi przyjmować pewne wrażenie, lecz nie sortowała ich nigdy, nie klasyfikowała, nadto leniwa i nie czująca tego potrzeby.
Tak, Hawrat miał rację, nie będąc artystką, mogła przecież wziąć już gotowe jakieś arcydzieło mistrza, przyswoić je sobie i uczynić zeń nieodstępnego duszy swej towarzysza. Powoli arcydzieło to nabrałoby dla niej pewnego życia, zespoliłoby się z nią samą.
W ten sposób, nie będąc twórcą, mogłaby zostać tem, co artysta w chwili natchnienia stworzył. I żyłaby w tem pięknie, w tej doskonałości bezgranicznej, cała pogrążona w artyzmie, jak słońce w opalonych mgłach powstających zórz.
Ona to myśli wszystko, myśli, patrząc przed siebie, z takim nagłym smutkiem, jakby ujrzała zmarnowanie swego życia na szczątki bezużyteczne, ciemne i nie błyszczące.
Równocześnie Hawrat zdaje się czytać w jej myślach jak w księdze i mówi głośno to, co ona odczuwa.
Tak, mogła — nie będąc artystką — być artystycznem dziełem.
Nagle Helena porywa się z uśmiechem radości.
— Ale tak! Ja jestem artystycznem dziełem! — woła triumfująco — co więcej, ja sama jestem artystą, bo to piękno wytwarzam sama, nadając sobie znaczenie pięknych linii, barw i gestów.
I powoli, jakby wpółsennie, opowiada Hawratowi, jak piękną, jasną i czystą w linjach uczuła się kilkakrotnie, skąpana cała w zielonym blasku dziwnego oświetlenia. Sama była piękną i widziała się dokładnie. Sama rozumiała własny wdzięk i doskonałość i wolą swą zwiększała jeszcze ten wdzięk i tę doskonałość. Po cóż miała sięgać do skarbnic cudzych ideałów, stworzonych z marmuru lub amalgamatu farb, ona była sto razy wyższem i piękniejszem dziełem, bo żywem i jej samem podległem.
On słuchał jej w milczeniu i dopiero teraz zdawał się dostrzegać, jak była doskonale piękną.
Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/134
Ta strona została skorygowana.