Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/135

Ta strona została skorygowana.

Ożywiona mimowoli, z oczyma przymkniętemi, cała biała w swych draperjach, niezmiernie ponętna a pełna jakiejś skromności w układzie ciała, zdawała się być rzeczywiście żywym posągiem na tle złotawem słomy i trzciny.
Głowa jej była trochę cofnięta w tył i spoczywała na złotawo-zielonej poduszce, haftowanej dyskretnie w wielkie liście. Z całej twarzy najsilniej występował owal prześliczny i nieskażony, rozpływający się w bieli muślinu, splisowanego pod szyją.
Ręce, wpół obnażone, wąskie, długie, przeźroczyste prawie, leżały wyciągnięte na jej kolanach.
Odwróciła je dłoniami do góry i dłonie, te zabarwione lekko różowo, wyglądały jak dwie muszle, spoczywające nieruchomo wśród śnieżystej piany.
Hawrat patrzył na nią długo i przeciągle. Słuchał, jak głos jej drgał w powietrzu leciuchną, jednostajną nutą.
Nie było tam drażniących ucho spadków ani intonacyj.
Ta kobieta mówiła jedną linją, jakby odczuwając instynktownie, że głos ludzki w pewnych chwilach powinien płynąć a nie wić się w zygzakach.
Tak, jak spoczywała teraz biała cała na złotem tle z tym głosem sennym i miłym, była rzeczywiście uosobieniem harmonji, jakimś akordem melodyjnym, kwiatem rzadkim i artystycznie skomponowanym.
Hawrat pozwolił jej mówić długo i nie przerywał tej legendy, jaką ona snuła dokoła swej piękności i siebie samej, owijając się w ten sposób w draperję wzorzystą, tkaną mirjadami gwiazd. Widział ją powstającą z tego złotego tła i zjawiającą się przed nim w zielonem świetle, które na jej włosy, ramiona, stopy, fosforyczne smugi kładło. Poco miała szukać obcych pojęć o pięknie, skoro wystarczał jej własny gest, własna biel marmurowego ciała, własna linja jej ręki wyciągniętej w przestrzeń. I w tem co mówiła jeszcze, przewijało się coś zupełnie odrębnego.
Nie miała w sobie pogańskiej bezwzględności w uwielbieniu własnej piękności. Była w tem raczej jakaś śliczna, pokorna wdzięczność za to, że mogła być piękną i stwierdzać sama ten czar swej piękności. I cała oryginalność, a zarazem prawdziwie artystyczna natura tej istoty owionęła go jak przepyszny zapach świeżo rozkwitłej akacji. Poco rzeczywiście miała się ona zwracać do martwych posągów, do płócien, do tonów muzyki, skoro cała miała w sobie artyzm posągów, obrazów i melodji i odczuwała go tak wytwornie.
W źrenicach Hawrata odmalowało się nagle pojęcie i odczucie jej potęgi bezwiednej. Widocznie było to uczucie niezmiernie silne, bo ona w lot została niem jakby porażona i zamilkła nagle, strwożona, by on nie wziął jej słów za chęć przechwałki, kokieterję w szpetnym kierunku. Delikatny ru-