Skąd Karol wziął tyle róż i to tak pięknych, blado-żółtych róż, aby wypełnić niemi całą ich chatkę — to już było jego tajemnicą.
Wczesnym rankiem pospieszył nad brzeg morza, za nim poniesiono wielkie, nadeszłe na gondolach pudła.
Gdy Helena pod aureolą swej białej parasolki stanęła na progu domku, wydała okrzyk zachwytu.
Słomiane ściany, blado-złote, służyły za tło rozrzuconym na nich pękom róż bladych o delikatnej, czarującej barwie, podobnej do tonów rozlanych na ramionach rudowłosej kobiety.
Cały fotel, na którym Helena zwykle spoczywała, opleciony był wieńcem róż, ogromne wiązanki służyły za poduszkę pod głowę, pod ręce i nogi.
Na ziemi, na macie, rozrzucona była cała lawina płatków różanych, tak, że Helena, aby dojść do wnętrza, musiała deptać po nich, jak po warstwie śniegu.
Nawet ze sufitu zwieszały się gałęzie nicejskich róż o karminowych, czarujących żyłkach. Samo wejście do chatki było kaskadą róż i Helena doznała na progu wonnej pieszczoty świeżych, rozkosznych kwiatów, które gęstą frendzlą opadały na draperje, uchylonej i podpiętej bukietem róż, zasłony.
Wewnątrz nie było nikogo.
Widocznie Karol pragnął, aby Helena sama nacieszyła się dowoli tą kwiecistą orgią, którą na nią rzucił z taką rozrzutnością zakochanego lub tylko pełnego galanterji przyjaciela.
Helena weszła do wnętrza chaty i zwolna, jakby zanurzając się w fale, ułożyła się na okwiecionym fotelu.
Głowa jej utonęła w masie róż. Włosy jej jedwabne i kędzierzawe, pomieszały się z delikatnemi liśćmi, a ciernie, widocznie przez Karola usunięte, nie zraniły jej zupełnie.