Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/140

Ta strona została skorygowana.

jego moc dziwną, z jaką narzucił jej wtedy swą wolę i nic w tem nie było z człowieka, którego wabny gest zasypał ją przed chwilą różami.
— Nie wiem, kto on! — pomyślała z rozpaczą.
Czekał na nią pod cieniem palmy w ogrodzie Stabilimento.
Czytał jakiś list, który złożył żywo na szelest jej sukni.
Ona wyciągnęła ku niemu rękę, jeszcze przepojoną zapachem róż
— Dziękuję! — wyrzekła półgłosem.
On zdawał się zdziwiony tem podziękowaniem.
— Za co?...
I nagle woń róż, które Helena przyniosła ze sobą, przypomniała mu wszystko.
— A... za róże!... tak!...
Był, jakby roztargniony; list czytany przed chwilą złożył starannie w głębi portfelu.
Helena usiadła na ławce i uczucie jakby zawodu przepełniło jej duszę.
Posępnie wpatrzyła się przed siebie. Nie wiedziała dlaczego, lecz uczuła się nagle samą.
On usiadł obok niej, lecz nie pytał ją o róże, zdawał się zamyślony, jakby niepewny. Po chwili dopiero zapytał:
— Dobrze tam pani było?
Z kolei ona odbiegła od niego myślą i spytała:
— Gdzie?
— Wśród róż.
Zasnęłam...
Uśmiech rozjaśnił jego trochę surowe usta.
— Byłem tego pewien.
Helena, nie patrząc nań, uśmiech ten odczuła, zdawało się jej, że promień słońca przedarł się do jej duszy.
— Dlaczego pan nie przyszedłeś?... — spytała.
— Pani wie, po co pani pyta.
— Lękałeś się zepsuć harmonię?
— Tak, mężczyzna i kwiaty! Nie! nie!... Chciałem panią zostawić sam na sam z różami, chciałem, ażebyś pani to sama potem długo pamiętała.
Z ust jej wybiegło ciche:
— Całe życie.
Nie podjął tych dwóch słów, tylko bardzo delikatnie ujął jej rękę i palce swoje splótł z jej palcami. Giętkie były i zimne. Objęły jej słabe dość palce silnemi obrączkami i zacisnęły się dokoła nich powoli, jak węże nieubłagane i okrutne.
Helena nie cofnęła ręki.
Te palce zdawały się wyrażać to, czego nie chciały wypowiedzieć usta. Po raz pierwszy objawiła się w bardzo wyra-