źnej a mimo to niepojętej dokładnie formie. Heleny ręka martwiała w tym zimnym uścisku, martwiała i traciła życie.
Chłód, wiejący z dłoni Karola, odbierał jej ciepło i miękkość rozkoszną. Natomiast żar przepalał teraz powoli palce mężczyzny, które zdawały się zabierać z ręki kobiecej życie, młodość i temperament. Wreszcie ręce ich rozplotły się i oddaliły.
Oboje siedzieli milcząc, przeżywając doznane wrażenie. Nie w było w nich jednak upojenia.
Jakiś cień pokrył ich twarze.
Powoli ściemniało się i życie zaczynało budzić się na Lido.
Przez oddalone strzały krat Karol i Helena widzieli dokładnie śpieszące tłumy ku restauracji Stabilimento, przejeżdżające tramwaje lub migających w szalonym pędzie bicyklistów. Życie ogólne zatętniło i brutalnie tłoczyło się przez te kraty, które bardzo niedokładnie zdawały się oddzielać ich oboje od reszty świata. W ogrodzie zapalono elektryczność. Czar znikał. Zrozumieli to oboje i z żalem spojrzeli na siebie.
— Szkoda!...
Które z nich wyrzekło to słowo — oboje nie wiedzieli, tak ich myśl była jedna.
I znów jeden plan przeniknął ich oboje.
— Chodźmy!...
Wstali i wyszli na aleje po to, aby zmieszać się z tłumem. Mimo to jednak, mimo fizycznego zbliżenia się z resztą żyjących, byli przecież sami i wywyższeni. Czuli się tak dalecy i ponad śmiejącymi się i rozbawionymi przechodniami.
Szli powoli ku wybrzeżom, cali bieli w swych letnich strojach, wysocy, kształtni jak dwa posuwające się wolno wśród tłumu posągi.
Żar wieczorny spadał na nich całemi płatami z rozpalonych drzew, które powoli dopiero stygły i odświeżały się w wieczornej ciemni.
Doszli do wybrzeża.
Pełne statki odbijały od brzegu ze zgrzytem i łoskotem fal. U stóp ich prawne kołysały się gondole.
— A la barca!... — wołał jakiś głos o tenorowem, gardłowem brzmieniu.
I przed ich oczami tam, daleko, w kolumnadzie całej złotej i drżącej w odbiciu fal, ukazała się nagle Wenecja, rozkoszna, dumna i czarująca. Ukazała się przemożna i pokus pełna.
Helena doznała olśnienia.
Nigdy Wenecja nie była tak potężnie świetlaną, jak w tej chwili. Strumienie brylantowych ogni zdawały się płynąć z jej łona. Czarny kobierzec wód, rozesłany pod jej
Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/141
Ta strona została skorygowana.