stopami, migotał rubinami i szmaragdami latarnianych gondoli.
Bez słowa, bez poprzedniej wymiany projektu, Karol podał jej rękę i wprowadził ją na pomost, z którego schodziło się do gondoli.
Helena bez żadnego zdziwienia pozwoliła mu się prowadzić, tak jakby wiedziała, że tak być musi i że nadeszła wreszcie godzina, w której i ona w tę brylantową przestrzeń wstąpi wreszcie i wejdzie pod kolumnady o złotych, drżących linjach.
Gdy usiedli oboje, w czarnem wnętrzu gondoli odbijając dziwnie białemi swemi strojami od czarnego tła poduszek i sznurów — gondola zakołysała się delikatnie jak kołyska, poruszona miłośnie ręką czuwającej piastunki.
Firanki baldachimu, podniesione wysoko, ukazywały dokładnie postać Heleny, opartej o poduszki z czarnego safianu. Wielki jej kapelusz, opięty białym muślinem, chwiał się dokoła jej głowy jak olbrzymi motyl, gotowy do lotu.
Poza nimi gondolier odziany także biało, lekko i zręcznie odbił od brzegu. Był to chłopak młody i inteligentny. Zrozumiał, że ci dwoje milczący i cisi pragną i nadal milczeć i cicho płynąć po „nabijanej światłem drodze“. Musiał to być zakochany, bo z jakiemś uczuciem sympatji i prawie szacunku spoglądał na swych gości. Odczuł w nich piękno moralne i zrozumiał ich piękno fizyczne.
Z dumą i niezwykłą delikatnością kierował swą gondolą. Płynęli cicho, wolno i rozkosznie. Chłód wiał od wody, nikogo nie było w pobliżu. Nad nimi błyszczało coraz więcej gwiazd. Szafir nieba był tak czarny, iż zdawał się być przepaścią. I woda czarną zdawała się z atłasowemi, srebrnemi pręgami. Gondola przedzierała ten atłas cichutkim szelestem. Po obu stronach zataczały się świetlane kręgi, a szmaragdowej barwy latarnia, przytwierdzona u „plastry“, zabarwiała te kręgi leciuchnym, zielonawym refleksem.
Helena oddychała ciężko, bo ogarniało ją jakieś dziwne uczucie. Doznawała niezwykłego spokoju, ale zarazem zaczynał się w niej budzić jakiś straszny smutek. Była w tej chwili szczęśliwą. Tak, bez zaprzeczenia. Zaczynała wchodzić w fazę tak wielkiej szczęśliwości, o jakiej istnieniu marzyć nawet nie mogła. Zdawało jej się, że jakaś złota, przetykana drogimi kamieniami sieć otacza ją całą. Lecz zarazem smutek przepełniać zaczynał jej serce.
Czuła, że to szczęście jest wypadkowe, że to jakaś chwila jej życia a nie życie samo, czuła, że nici złote tej siatki są tak kruche, iż lada ruch, lada gest silniejszy zerwać je może, czuła to i dlatego duszy swej nakazała milczenie, nakazała nieruchomość zupełną.
Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/142
Ta strona została skorygowana.