i pięknością tą przerażał ją. Czuła tylko, że, gdy oczy jego zejdą się z jej oczami, następuje w niej uczucie chwilowego odrętwienia, z którego wyrywa się jakaś moc straszna i bezwzględna. Chwilowy dar odczytywania jego myśli zatracił się w Helenie bezpowrotnie. Zbyt silną widocznie stawała się jego przewaga nad nią, zbyt wiele traciła ona swych sił w jego obecności.
To co ich oboje tak zastanowiło i zdawało się łączyć jakimś mistycznym węzłem, znikło u niej i przeważało się na jego stronę. Teraz ona rozumiała, że on czyta w jej myślach i że w tej chwili, starając się mówić z nią o rzeczach banalnych i powierzchownych, usiłuje oderwać ją od tej analizy ich stosunku, ich stanu wspólnego, aby wykorzystać jej oszołomienie gwarem i szumem spowodowane.
Wskazał jej ręką przesuwający się tłum w ocembrowaniu koronkowych murów, nad brzegiem srebrem lśniącej wody.
— Czy to nie piękne? — zapytał.
Lecz ona odparła zdjęta dreszczem:
— Nie... straszne.
Utkwił w nią wzrok pytający.
— Dlaczego? Oni... kochają.
— I dlatego to straszne — odparła Helena, patrząc mu prosto w oczy.
Pochylił się ku niej tak blisko, że uczuła prawie jego usta na swem ramieniu.
— Lękasz się miłości?...
Nie odpowiedziała nic. Odwróciła tylko głowę i patrzyła w tłum, lecz nie widziała nikogo.
— A przecież jej pragniesz... — szeptał on.
Nie zaprzeczyła. Po co? Znał jej myśli, znał ją całą. Ona nie była cieniem, tęczą, zagadką. Choć jej nigdy nie pytał, przecież mógł wiedzieć wszystko.
Wachlarze szemrały dokoła niej, muzyka grać przestała. Z ciemni kolumnady słychać było ciche szepty.
Wysoko na kapitelach zbudzone gołębie gruchały cicho i jękliwie. Ponad tem wszystkiem noc rozciągała swój welon czarny, zasiany gwiazdami, a morze szemrało samotonną kołysanką...
Z pałacu dożów, przez wielkie okna sali del Maggior Consiglio, tryumfowała Wenecja w apoteozie swej promiennej chwały. Z wysokości plafonu, w złoconych pasmach sama promienna i wspaniała — milcząc, przewodniczyła tej uroczystości, na którą zbiegały się rozkochane pary z całego świata. I Helena, słysząc ten szept Karola, czując swą rękę uwięzioną w jego dłoni, zrozumiała w jak potężne, wielkie, nieubłagane szpony — ona słaba i bez woli — wpadała.
Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/147
Ta strona została skorygowana.