wodzie ciemniała sylwetka jakiejś smukłej kobiety, odzianej w czarną zda się suknię.
Kobieta była nieruchoma i oparta o ramę okna, miała pozór jakiegoś powracającego upioru, który nagle zjawił się wśród murów grobowca, mając poza sobą świetlaną, niepokojącą aureolę, fosforyczną smugą wypływającą z okna.
W smugę tę wpłynęła cicho gondola Heleny i Karola — wpłynęła i jakby błyskawicą zaświeciła im w oczy — szarpiąc ich myśli i wzrok i przywołując do rzeczywistości. Była to jednak króciutka chwila, bo znów ciemność i cisza zaległa dokoła nich, cisza dziwna, zagadkowa, tajemnicza, przeczuć pełna.
I nagle, Karol do tej chwili ciągle nieruchomy, jakby zwalczony wielką, olbrzymią mocą, która, porwawszy go za bary, rzucała na oślep ponad niego — podniósł się znów na klęczkach i porwał Helenę w objęcia.
— Ty! ty!... — mówił przerywanym głosem — ty piękna, ty piękna, ty piękna...
Całował jej oczy, usta, ramiona, włosy. Tchu nabrać nie mogła, nie dał jej, nie pozwolił. Jak przez mgłę dojrzała tuż nad swemi oczyma jego wielkie szafirowe, ocienione rzęsami oczy.
W pocałunkach jego zamknęło się wszystko. Były to całe strofy uwielbienia dla jej piękna, dla piękności jej ciała i dla piękności jej duszy, która teraz prawością swego bezkłamstwa, prawością dążenia do wieczystej miłości, prawością sentymentu bezkresnego i zupełnego, dorównywała najzupełniej artystycznej wartości jej postaci. Karol, całując Helenę, zdawał się obejmować wdzięczną pieszczotą nietylko jej ciało, lecz ją całą — zdawał się wycałowywać swą duszą jej duszę i nadawać jej piętno.
Helenie w jednej chwili przemknęło jak strzała wspomnienie Weryhy, lecz to było mgnienie oka, coś jakby ptak jakiś z szaloną chyżością przesunął się w jej myślach. I nagle napadł ją lęk, ten lęk, który zdawał się być odegnany przez Karola w jakąś przepaść. Zimno przerażające, śmiertelne ogarnęło ją całą. Poczuła się lekka cieleśnie, a duchowo sobie obca. Odlatywała od siebie, pozostawiała tę biało ubraną damę w objęciach rozkochanego człowieka. Ciało pozostawało, dusza wyszarpywała się konwulsyjnie z piętna pieszczot i uciekała pod strop gwiaździstego nieba.
Teraz byli pod pałacem Desdemony o wielkim balkonie, zajmującym niemal cały front domu. Legendowa postać murzyna, jak czarny, żałobny irys, kwitnęła na tle białych marmurów.
Z Piazetty drżały światła i biegł szmer głosów...
W tem niepewnem świetle Karol dojrzał twarz Heleny. Zmienioną była tak strasznie, iż ani na chwilę nie
Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/151
Ta strona została skorygowana.