Tak, on odkrył jej wtedy tajemnicę, czem jest ta trwoga, ten tęk — teraz wyjaśnia jej, dlaczego ona cierpi, pomimo, że uczucie to mieści w sobie i lęk i jakąś dziwną, kojącą rozkosz wyzwolenia.
Oczy jej otwierają się szeroko; zdaje się jej, że ta chwila decyduje o czemś ważnem, najważniejszem w jej życiu.
— Więc... gdybym, gdybym nie walczyła...
— Umarłabyś słodko i rozkosznie.
Jak echo powtórzyła:
— Słodko i rozkosznie!...
Przymknęła oczy i stała tak chwilę, aż nagle miękim ruchem osunęła się przed nim na kolana i zaczęła gorąco całować jego dłonie.
— Dzięki! dzięki!...
Nie mówił nic, zrozumiał, iż dziękuje mu tak pokornie za to, że... nauczył ją umierać.
Podniósł ją z ziemi całą we łzach.
Miała wyraz twarzy jakby zrezygnowany i dziwnie uspokojony.
Łkała cicho i dwie strugi płynęły po jej twarzy.
Zaczął delikatnie oczy jej całować.
Pod jego pocałunkami zatamowały się strugi łez...
Usta jej, gorące jak kwiat granatu, szukały jego ust i do nich przylgnęły.
Przycisnął ją do siebie, jak statuę doskonałą i piękną, wiotką w fałdach lnianych draperyj.
Nad niemi stopniowo błyskały gwiazdy, przedzierając czerń nieba.
I pomimo tego upojenia, Helena czuła, że kocha Karola nietylko ciałem, lecz myślą swą i duszą, która garnie się ku niemu wdzięczności pełna.
Gdyby w tej chwili ten człowiek głosem rozkazu zawołał: „Daj życie swoje“! — umarłaby cicha i posłuszna, oddając mu siebie konającą ciałem, myślą i duchem, tak jak oddawała mu siebie żyjącą ciałem, myślą, duchem.
Pełnia uczucia, pełnia miłości całej, doskonałej, rozpięła nad nią swe tęczowe bramy.
I w blaskach tych tonęła jej istota, szczęśliwa z tego, że mogła być nierozerwalną, że mogła mieć całe zadowolenie, bez luk, bez pustek, bez smutków i chłodu, powstającego z jednostronnego oddziaływania niepełnej miłości.
Duch, ciało, umysł — i wszystko — całe — jak tęcza doskonałe, piękne, harmonijne.
A przecież Helena nie była szczęśliwą.