Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/160

Ta strona została skorygowana.

Poważnie spojrzał na nią i wreszcie wyrzekł prawie surowo.
— Bo tak być powinno!...
W niej wezbrała się jakaś silna egzaltacja, która skłoniła ją do pewnego buntu.
Nie! Nie! — zawołała, sam mówisz, jesteśmy równi, ty, ja, kobieta, mężczyzna. Mamy jednakowe dusze... Dlaczego jednak tyś poznał moją, a ja napróżno dobywam się do twojej i przystępu do niej znaleść nie mogę...
Karol powstał z ławki, na której siedzieli i oddalił się kilka kroków.
Zdawał się być silnie wzburzonym.
Ona — sądziła, iż oddala się od niej, odchodzi dotknięty boleśnie.
Ogarnęło ją lodowate zimno.
Zatrzęsła się cała, wyciągnęła ręce.
— Karolu! — zawołała gwałtownie.
Odwrócił się w tej chwili i podszedł do niej. Usiadł i objął ją silnie. Uczuła, że ramię jego drży także nerwowo. Na twarzy miał wyraz nieokreślonego zgnębienia.
Ona już wyrzucała sobie niebaczne słowa.
Kornie mu do ramienia przylgnęła.
— Daruj! — wyszeptała — zapomnij! Postępuj, jak zechcesz...
— Jak muszę!... przerwał jej prawie bolesnym tonem.
W świetle elektryczności, która zalewała białym blaskiem ogród Stabilimenta — twarz jego wydawała się w tej chwili dziwnie znużona, postarzała i blada.
— Tak... tak... jak musisz — powtórzyła Helena. — Lecz zaraz oczy swe wlepiła w jego pobladłe oblicze i dodała:
— Ducha mego budzisz, krzepisz, żyć i umierać uczysz... a twój duch przedemną otula się w skrzydła i zabłysnąć nie chce....
I Helenie zdawało się, że w istocie duch Karola, cały ciemny, osłania się ogromnym cieniem czarnych skrzydeł i stoi tak nieruchomy, niemy, na straży ich miłości, jak posąg z czarnego marmuru u wrót grobowca.