Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/161

Ta strona została skorygowana.



XXVI.

To był jeden cień, który zapadł na tęczę miłości, rozwianą ponad Heleną, i cień ten zaczynał kryć sobą chwilami jasne i wyraźne barwy tej tęczy.
To, co przedtem było jej rozkoszą, to jest to przeczuwanie i zrozumienie Karola wówczas, gdy go przy niej nie było — znikło zupełnie.
— Nie znam go! — myślała ze smutkiem.
Zaczynał być dla niej tajemniczym nieznajomym, który się jej ukazał pamiętnego wieczoru nad brzegiem morza.
A przecież był jej tak bardzo bliskim. Zdawało się, że więcej nie może wniknąć już nikt w jej serce, umysł i duszę. Pieszczoty jego kazały jej omdlewać i okrywały ją jakby siecią czarujących kwiatów. — Spadały na nią jak lawina róż i znikały wraz z jej tchnieniem. W upojeniu tem odrętwiała prawie, traciła na chwilę świadomość smutku, który ją szarpał. Powracając jednak do świadomości, natychmiast zaczynała uparcie rozgoryczać się i dręczyć.
I znów powróciła do ataku — już nie tak kornie, bo zdenerwowana i bólem swoim przeczulona.
— Więc... nigdy? — spytała go raz, gdy z nad brzegu powracali późnym wieczorem do hotelu.
Nie powiedziała już nic więcej, ale on odczuł ją w lot.
— Nigdy! — odparł prawie natychmiast silnym i pewnym głosem.
— Nawet... nawet wtedy, gdy będziesz... mężem moim?
Nie było odpowiedzi.
Ona to wzięła za triumf, za jakiś cień nadziei.
Zaczęła nalegać.
— Nawet wtedy?
On zatrzymał się. Byli właśnie w cieniu kabin, które długim, ciemnym murem wyrastały na smukłych falach z piasku.
— Czy chcesz, ażebyśmy się rozstali?
Wybełkotała z trudem.