łem jak duchem. — Pomiędzy sobą i nim zawrę podwoje ze stali — tak silne i nieprzebyte, jak te, które on pomiędzy mną i sobą postawił. Jak kwiatami, tak osypię go swemi pieszczotami, jak deszcz letni i wonny, tak spadnie na niego dobroć i łagodność mych serdecznych porywów — lecz to będzie wszystko.
Wszystko!...
Z podmuchem wichru uniosła się zasłona u drzwi chaty i ukazał się Karol.
Był silnie podniecony, oczy błyszczały mu fosforycznym blaskiem.
— Chodź!... zawołał — za godzin dwie opuszczamy Lido i Wenecję. Powiozę cię do krainy ośnieżonych gór i szmaragdowych jeziór. Całe purpurowe powita nas słońce o wschodzie, a mgły kłębami słać się będą u naszych stóp. Uciekajmy stąd! Tu niebo straciło czystość swą i barwę. Szare jest i smutne... chodźmy stąd!
Powstała i szła prosto ku niemu, a usta miała przystrojone w uśmiech serdeczny i powabny. Wyciągnęła ręce ślicznym, estetycznym gestem i podała się cała naprzód jak łabędź, prujący piersią fale.
— Idę!..! wyrzekła uprzejmie i posłusznie — najchętniej pojadę tam, dokąd mnie zawiedziesz! Teraz już — niejeden Duch ponury i tajemniczy osłaniał swe wnętrza zazdrosnemi skrzydły. W pałacu miłości tych dwojga po drugiej stronie tęczowego łuku stał drugi Duch kobiecy, biały, piękny — który jasnemi skrzydłami przykrył — tak szczerze i jasno otwartą księgę duszy Heleny. — Duch ten miał usta ukwiecone uśmiechem i mroźne, mętne źrenice.
I łak stały te oba duchy coraz więcej obce sobie, pomimo iż poprzednio duch biały, wzięty w niewolę i ujarzmiony na króciuchną chwilę, jedno mgnienie — rozerwał skrzydła czarne i miał cień przewagi nad ponurym swym panem. Powoli przecież duch, któremu okazano nietylko szerokie horyzonty dla jego Wysłanniczki, — Myśli, lecz i nauczono go wyzwolić się triumfalnie i ostatecznie z pęt i oków cielesnych — uległ przemocy.
A teraz znów oddalił się — cicho, spokojnie stanął na boku skryty i nieufny, gotując się do walki, którą przeczuwał i którą prawie wyzywał.