Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/170

Ta strona została skorygowana.



XXVII.

— Idźmy stąd!...
— Chwilę jeszcze.
Ale Helena gorączkowo powtórzyła:
— Idźmy!
Ramię Karola, opasujące ją, zacisnęło się jeszcze silniej.
— Pozostań...
Pozostała więc nieruchoma na tym stoku góry, na szczycie Rigi; wicher prawie mroźny ścinał jej krew w żyłach.
Nie tylko krew, lecz i jej artystyczne porywy.
Pomiędzy nią a przyrodą wznosiła się drewniana barjera.
Było to nic, żerdź położona cokolwiek nad ziemią dla bezpieczeństwa, dla wygody. Ale ta żerdź, to była cała kultura, całe dbanie o siebie człowieka, pragnącego nawet w chwili zachwytu mieć na czem oprzeć rękę, laskę... bedekera — chcącego ustrzedz się przed zawrotem głowy.
Nie tak trzeba patrzeć na majestat gór, nie tak roztaczać wzrok i dozwolić mu iść swobodnie z wiatrem w zawody.
Ta platforma szczytu Rigi — robiła wrażenie platformy pięknej panoramy, zręcznie uscenizowanej przez impressarja.
„Eintritt 50 kr.“!
Brakowało jeszcze słońca, bo skryło się za chmury — zapomniano oświetlić arenę.
Olbrzymie głazy walały się w przepaściach, zielone tafle jezior bez blasku występowały wśród szarzyzny kamieni. — Było to wielkie, a przecież sterroryzowane drobną dłonią człowieka.
I Helena uczuła pogardę dla tych kamiennych potworów, które szarpała i rwała na szczątki naga ręka dwunożnego, inteligentnego, drobniuchnego stworzenia.
Ślepa, bezduszna martwota.
Dusza, wola, rozkaz — a tam siła, ogrom i niedołęstwo.