rzyły rodzaj delikatnego welonu, za którym kryły się jej oczy.
Szła milcząc — opasana znów ramieniem Karola i rzecz dziwna, w tej ciszy i samotności — usposobienie jej zmieniać się zaczęło. Zdawało się jej, że są we dwoje tylko na jakiejś bezbrzeżnej pustyni, ona, skazana na wieczną tułaczkę, a on, szlachetnie, z dobrej woli idący z nią na to smutne i pełne poświęceń wygnanie.
Szary koloryt nieba i krajobrazu dodawał jeszcze siły tej melancholji, a szum jękliwy wichru, przebiegającego krzaki, budził jakiś dreszcz niewysłowionej tęsknoty.
Serce Heleny tajało, jakby w tej szarości smutnej było przecież ciepło duchowe, mogące dostać się do wnętrza jej serca.
Odgradzała się przed żalem, jaki czuła do Karola, nie chciała myśleć o nim.
Pragnęła w tej chwili żyć sercem całą pełnią i zakazać rozumować i srożyć się swej duszy. Wielka, bezbrzeżna serdeczność przeniknęła ją całą.
I to ramię jego, które przedtem tak ją drażniło brutalnie, w tej chwili zaczynało być dla niej słodką i spokojną podporą.
— Niech będę kobietą! — pomyślała w tej chwili — niech będę przeciętną, rozkochaną kobietą — żyjącą jedynie w nim i dla niego!
Była to prawie błagalna prośba, którą kobiecość serdeczna zanosiła do rozbudzonego i zgniewanego ducha.
— Pozwól mi być szczęśliwą — zaczęła modlić się do samej siebie — szczęśliwą choć na chwil kilka!...
I z wielką, serdeczną ufnością i pokornem jakiemś uczuciem Helena złożyła głowę na ramieniu Karola.
Prowadź mnie!... — wyszeptała.
W dwóch tych słowach chciała zawrzeć program swego życia. „ich“ przyszłego życia. Oddawała mu się cała, nie zostawiając dla siebie ani swej woli, ani chęci samoistnego postępowania. Chciała zaznaczyć, by wiedział, że jest jej przewodnikiem i odtąd on za nią odpowiadać będzie.
Była to chwila abnegacji z jej strony — jakieś przejście kładki rzuconej nad przepaścią, nad którą od samego początku stosunku swego z Karolem stała. Aktem poddaństwa słała mu się do nóg rozmiłowana w tej chwili i pragnęła zagłuszyć niepewność i gorycz duchową.
— Prowadź mnie!
Wdzięk słodyczy kobiecej, promiennej i pięknej oblał ją całą. Blada jej twarz w osłonie rozwianych wichrem włosów, zapłonęła jak jutrzenka. Na oczy opadły ciężkie, sinawe lekko powieki. Cała postać zdawała się nie mieć
Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/174
Ta strona została skorygowana.