woli i być bluszczem, słaniającym się w cieniu dobroczynnego, kryjącego go drzewa.
I tyle wdzięku, czaru, pokory i oddania się było w jej istocie, że on zrozumiał w lot, ile symbolu było w słowach jej i w niej całej.
Zrozumiał, i twarz jego okryła się dziwnym, nieprzeniknionym smutkiem.
Nie mówił nic, choć wiedział, że ona na jego słowa czeka.
Coś rozpaczliwego nawet przemknęło się w jego źrenicach, w kątach ust dumnych i wiecznie sarkastycznych.
Milczenie to było ciężkie, bolesne dla niej i stawało się tak dojmujące, iż ona dłużej znieść go nie była w stanie.
Rozżaliło się jej serce, lecz zapragnęła uratować się przed tym nowym smutkiem, który się do niej zwracał.
— Czyś mnie zrozumiał? — zapytała cicho.
On odparł natychmiast, a głos jego drżał dziwnie.
— Zrozumiałem!
I znów nastało milczenie, a teraz już Helena wiedziała, że nic nie zdoła ocalić jej złudzenia.
Zrozumiał, a mimo to milczał, nie chcąc i sercu swemu dać się wypowiedzieć w tej chwili. Przyjął do wiadomości jej akt pokory, lecz jakiego doznał wrażenia, co w nim samym zadrgało na ten objaw jej serdecznej kobiecości, o tem serce jej nigdy wiedzieć nie będzie.
I szli dalej po ścieżce, wijącej się po stoku góry, a dokoła nich wicher rozwiewał bezlistne, czarne krzaki i kołysał lekko czarną trawą. Gdzieniegdzie pełzały osty i jak skorpiony czepiały się brzegów sukni Heleny.
A ona szła ciągle oparta o ramię Karola, lecz teraz już wilgotna mgła zaczęła palić jej źrenice.
Nagle poczuła na swej szyi przeciągły, gorący, namiętny pocałunek.
Było to zwykłe jego powitanie, i ona zawsze pod pocałunkiem tym drżała i płonęła, jak drży i płonie topola w świetle błyskawicy.
Kochała ten pocałunek, kochała osobno, inaczej, kochała przyśpieszonem tętnem krwi, gorączką dreszczów.
Lecz w tej chwili, gdy serce jej czekało słowa — gdy serce jej objawiło się jeszcze całe i szczere i czekało nawzajem na ojawienie jego serca, pocałunek ten był pchnięciem noża, był rodzajem zniewagi, zadanym jej sercu.
Z jakąś wielką, niewysłowioną dumą i bólem wysunęła się z jego objęcia i zaczęła iść śpiesznie naprzód, jakby pragnąc unieść czemprędzej z tej szarej pustki swe cierpiące serce.
Dwie duże łzy płynęły z pod ich rzęs i znaczyły po policzkach bruzdy.
Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/175
Ta strona została skorygowana.