Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/177

Ta strona została skorygowana.



XXVIII.

Najmilszą chwilą dla Heleny podczas jej pobytu w Lucernie, był moment, gdy rano, wstawszy z łóżka i ubrawszy się pośpiesznie, otwierała na rozcierz drzwi swego balkonu i zaczynała przygotowywać stolik do śniadania.
Hotelik, w którym zamieszkała — uczepiony u wierzchołka góry Wilhelmshöhe, miał pozór rzeźbionej i ozdobnej klatki, przeznaczonej do mieszkania raczej dla ptaków, niż dla ludzi.
Zieleń ciemna i bogata otaczała go zewsząd. Przyczepiony do skały, na której rosły obficie świerki i liściaste drzewa, wznosił się wysoko i dostęp do niego był dziś trudny i przykry. Należało bowiem przejść wiele piąter kamiennych i krętych ścieżek, aby dostać się na szczyt góry.
Ślicznie utrzymany i cały w klombach ogród roztaczał się przed hotelem. W altanach stały ławki i krzesła. Na środku szemrała fontanna, mnóstwo róż, lewkonij, rezedy, słało wieczornym chłodem, jak żywe kadzielnice, rozkoszne wonie. Masy motyli blado żółtych i aksamitnych pszczół okrążały całe grzędy płomiennych nasturcyj, któremi drewniane balkoniki domu były przystrojone. Wśród klombów kręcił się malutki, czarny, kudłaty piesek z purpurową wstążką na karku, który poszczekiwał na motyle, na pszczoły, na fontannę, na swój własny cień.
Nazywał się Lili i zdawał się być gospodarzem, strażnikiem tego miniaturowego, cichutkiego hoteliku.
Wszystko tu działo się, jak w zaczarowanym domku. Niewidzialna jakaś służba przynosiła śniadanie, sprzątała, porządkowała ogród, przyrządzała jedzenie. Widzialna tylko była młoda dziewczyna, dość pretensjonalnie ubrana, ale cicha, spokojna i wybornie ułożona. Cały dzień, jak duch snuła się po domu, po ogródku, ubrana jasno, ufryzowana, służąc do stołu z precyzją wytrawnego kamerdynera, imponując po prostu Helenie energją, zwinnością i siłą.