Była to córka właścicielki hotelu, Marie nazwana, panna, mająca bardzo przyzwoity posag i brata doktora.
Helena, patrząc na nią, jak z uśmiechem, zręcznie i zwinnie czyściła jej buciki, jak, zagiąwszy sukienkę, uklękła i wycierała ścierką podłogę: zrozumiała, że są ludzie, którzy pracy się nie wstydzą i mają w niej chlubę i przyjemność.
— Marie, czy ci takie życie wystarcza?
Zagadnięta w ten sposób Szwajcarka spojrzała zdumiona na Helenę.
— A cóż mi jeszcze brakuje? — odparła.
Helena nie prowadziła już dalej rozmowy, lecz wysunęła się na balkon.
Wybrała ten malutki, ciasny pokoik, w którym zaledwie obrócić się mogła, dla słońca, które go zalewało potokiem światła od rana, dla owego balkonu, który jak jaskółcze gniazdo, przyczepiony do szczytu prawie domu, dozwalał jej dominować z góry nad miastem i z tej wysokości dostrzegać nadejście Karola.
Hawrat bowiem mieszkał w mieście, lecz codzień wczesnym rankiem dążył na Wilhelmshöhe.
W pierwszej chwili to rozłączenie było przykre dla Heleny i ździwiło ją nieco — później jednak, gdy się zastanowiła, wdzięczna mu była za okazaną delikatność.
W hotelu — Hawrat był „narzeczonym“ Heleny i jako taki przepędzał z nią całe dnie, jadał na jej balkonie śniadanie i obiad, jeśli obiadowali w domu.
Ukochali oboje ten balkonik, który zdawał się być oddawna ich własnością — tak jakoś gościnnie ich przyjął i odrazu zezwolił na zagospodarowanie się.
Na tym balkoniku stał stolik, dwa wygodne fotele — na ścianie wisiały pułeczki, na których leżały książki i gazety przyciśnięte kamieniami,
Na stoliku, w szklanym, weneckim, długim wazonie czerwieniły się przepyszne, ciemne, purpurowe róże, przetykane szarą koronką trawy.
Kwiaty te przynosił codziennie Karol i Helena, stojąca na balkonie, dostrzegała, jak z dołu, u stóp góry podnosił już ku niej rękę, w której krwawiły się te czarujące kwiaty.
Odpowiadała mu z balkonu, powiewając leciuchną, jedwabną, purpurową chusteczką, i te dwa płomienne znaki, jak rozkochane motyle, migotały wśród słonecznego blasku, przedzierającego się przez opale górskiej, gęstej mgły.
Przechylona przez balustradę, świeża cała i zarumieniona od porannego chłodu, w jasnym liliowym szlafroczku, wygląda jak śliczny dzwonek liljowy, wykwitający z grządki złocistych nasturcyj.
Włosy jej, rozwiane lekkim wichrem, miały we wschodzących blaskach słonecznych czyste, złote iskry. Stała tak
Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/178
Ta strona została skorygowana.