Gdzieniegdzie przez gałęzie prześlizgiwały się promienie słoneczne i kładły złote, drżące plamy na mchu i pniach drzewa. Promienie te, przefiltrowane przez szpilki świerków, jak przez fale wodne, poruszały się lekko, niby żyjący jakiś fluid, zabłąkany w grobowej i ciemnej kaplicy.
Tu zabłąkali się pewnego popołudnia Helena i Karol, gdy zamiast zejść w dół ku miastu, uczuli potrzebę pięcia się na wyżyny, na samotną, górską wysokość.
— Nie zachodźmy do świata, znajdźmy świat dla siebie! — prosiła Helena.
— Masz go w swej duszy — odpowiedział Karol.
Ukochali sobie teraz ten kąt ciemny i wonny, tę kaplicę o świerkowym dachu i tu zatrzymali się, oddychając z rozkoszą balsamiczną wonią, która pod wpływem ciepła słonecznego napełniała powietrze.
Usiedli na mchu obok siebie — zapatrzeni w szarą kolumnadę drzew, zasłuchani w ciszę i w czarującą rozkosz własnych dusz.
Biała, wełniana suknia Heleny roztoczyła jasny krąg na szmaragdowej barwie mchu. Kilka plam słonecznych ślizgało się po jej głowie i jednem ramieniu.
Twarz Karola była cała ozłocona tem delikatnem światłem. Helena patrzyła na nią z jakiemś dziwnem rozrzewnieniem. Serce miała pełne uczucia, tak jakby wstrzymywana długo fala serdeczności, wstrzymywana płomiennością zmysłów, wezbrała nagle i teraz przelewała się przez brzegi zbyt kruchej a ciemnej amfory. Chciała i czuła potrzebę ulżyć swemu sercu słowami, które zastąpiłyby wysłowienie się pieszczot.
Pragnęła owinąć go siecią delikatnych jak pajęczyna wyrazów, które zcałowałyby jego oczy i usta tak lekko, a zarazem szczerze, jak ona to uczynić nie śmiała.
I w głębi serca szukać zaczęła tych słów, szukać zaczęła tych wyrazów, mających wyrazić serdeczność przeogromną, którą była cała przepojona. Zamknęła oczy, aby lepiej skupić rozprószoną wolę, zamknęła silnie oczy i wnikała w siebie z całą mocą.
I nic — nic znaleźć nie mogła więcej nad dwa słowa, banalne, zużyte, nadużyte... które zerwała w ogrodzie swej myśli, jak dwa jedynie świeżo rozkwitłe kwiaty, zamiast całej kaskady kwiecia, które tu znaleźć pragnęła.
— Kocham cię!... — wymówiła drzącemi usty.
Chwilę panowała cisza, aż on powoli pochylił się ku niej, jakby chciał dotknąć ustami jej ust, lecz cofnął się, bo te usta znów poruszyły się szeptem.
— Kocham cię!
I to wyznanie uczucia było tak szczere, tak przepojone miłością, tak jakoś święte i spokojne od ufności bezgranicz-
Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/187
Ta strona została skorygowana.