stycznej rozkoszy — w którego woni i pięknie jak w krynicy przeczystej mogliby poić się, nie licząc się z czasem, z warunkami ziemskiego bytu — zapatrzeni w siebie, widząc jedynie swą doskonałość i wzajemne, nierozerwalne ukochanie.
I powoli, z niezrównaną intuicją, właściwą tylko kochającym kobietom, Helena trafia na ton właściwy, łagodny i kołyszący i ton taki do ich słów, do ich spojrzeń wprowadza.
Bo miłość Heleny staje się powoli jak harfa siedmiostrunna, na której drżeć umieją całe melodje, odpowiednie do nastroju chwili.
Przedziwnie, łagodnie zadrga taka nuta i znika wszystko dawne, a pozostaje teraźniejszość, a w niej, jak w błękitnym eterze, rozpływa się wszystko.
Jest to rodzaj chwilowej ekstazy, koniecznej w miłosnym stosunku dwojga ludzi, którzy czują, iż poza tą eteryczną, błękitną atmosferą jest pełno kamieni na ich drodze, które ranią i do krwi kaleczą im dusze. W eter ten chronić się muszą. Inaczej rany nie zagoją się ani na chwilę. Znieczulenie, nic więcej. Lecz znieczulenie być musi.
Helena to pojęła i teraz w czyn wprowadza. Zamiast sama ze swego serca wydostać całą kaskadę przepełniającego ją uczucia i rzucić w serce ukochanego, ona rozsuwa nagle zrezygnowana niebieską, eteryczną siatkę i harmonijnie, delikatnie ją dokoła nich jak namiot rozwiesza. Pod namiotem tym z uśmiechem sybaryty odpoczywa Karol i wdzięczny za jej subtelność — poddaje się ułudzie, tej chwilowej ekstazie, w której jest przerażająca pustka ale zarazem i bezgraniczny spokój.
Łagodne tło lasu, stonowane złota słonecznych promieni, wielka cisza i baldachim ciemnej, dyskretnej zieleni — dopomaga ułudzie.
Samotność, pustka niemal.
Szczyt góry wyniosłej — przeświadczenie wyżyny bez zawrotnego widoku przepaści. Poczucie wyższości bez zuchwalstwa mierzenia wzrokiem pomniejszonych karykatur ludzkiego dorobku.
Przeczucie tafel jeziora i konającego światła poza bryłami gór, przeczucie złagodzone i upiększone wyobraźnią, a więc dowolnie do stanu duszy przystosowane.
Wszystko to jest w tym zakątku lasu na Wilhelmshöhe. Bardzo, bardzo daleko słychać kołatki melodyjne i czasem, ale to bardzo rzadko, jakby urywany, przeciągły ton rogu — ton nie uderzający o gałęzie drzew, a raczej snujący się jakby pajęcza nić.
A tymczasem — coś stygnie, zamiera w sercu Heleny.
Uczucie, które przepełnia z taką siłą jej serce, nie ginie — nie ulatnia się. Lecz dzieje się w tem sercu Wielkiej Rozkochanej coś dziwnie strasznego, coś dziwnie bolesnego.
Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/190
Ta strona została skorygowana.