Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/195

Ta strona została skorygowana.

I nagle on — oparł czoło o pień drzewa i bardzo drżącym głosem wyrzekł:
— Jestem nieszczęśliwy!
I wtedy ona — podeszła ku niemu i głowę swoją na jego ramiona z całą łagodnością — złożyła...
Lecz nie było ufności w tym geście, tylko ruch bezwiednej, wszechludzkiej litości.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wieczorem dnia tego dobrowolnie wrócili do lasku. Księżyc świecił i po kolacji, jakby jedną zdjęci myślą, skierowali się po ścieżce w górę, ku szczytowi.
Ona szła naprzód, białą swą suknią ledwo dotykając jasnej i jakby światłem oblanej ziemi.
Szli do owego schronienia, do owej świątyni o szarych filarach drzew, jak na cmentarz, aby odwiedzić mauzoleum, w którem złożono świeżą trumnę, na której więdną róże.
Co krok zostawiali takie mauzolea swej miłości, a w niej szczątki jakiejś chwili i okrywali je kwiatami żalu i wspomnienia. U krat tych grobowców stawały potem ich dusze, zdumione tą ilością pogrzebanych uczuć w tak krótkim czasie i nie próbowały krat otworzyć, ani podnieść wieka trumny. Przyjmowały do świadomości, że tam leży jakaś ich cząstka i zatrzymywały się tylko w wielkim smutku i melancholji.
W lesie, zamiast plam złotych, słonecznych, było pełno plam srebrnych, księżycowych. Złoto zmieniło się w srebro i wydobywało przepyszne efekty ślicznej i miękkiej barwy mchów rozesłanych dokoła. Po pniach drzew ślizgało się to światło jeszcze miłośniej, niż blask słoneczny, łagodniej i przytulniej. Kora drzew nabierała białych, prawie śnieżnych tonów. Igły gałęzi zdawały się drżeć w takiej śniegowej bieli.
Cały las był uroczysty i wspaniały. Więcej niż kiedykolwiek zdawał się świątynią gotycką o wyniosłych, smukłych filarach. Tajemniczość podnosiła panująca dokoła, bezbrzeżna cisza. Czasem tylko jakiś ptak senny potrącił skrzydłem gałązkę i ta leciuchno zajęczała, jak struna uśpionej w oddali harfy.
I znów było uroczyście cicho i uroczyście srebrno. Wrota świątyni po brzydkim i na wskróś ludzkim geście Karola na chwilę rozwarły się instynktom płynącym i uprawianym „na dole“. Lecz oto czysty wiew, płynący od jeszcze nie eksploatowanych szczytów, przeleciał cicho pod sklepieniem jodeł.
Zaszemrało, jękło od bólu znieważenia sklepienie rozkosznej, a czystej świątyni i znów stało się w niej słodko, spokojnie i święcie. Ptaki tylko posnęły na gałęziach znu-