żone, mchy zasrebrzyły się w księżycowym blasku. Wrota świątyni zamknęły się dla odmętów ludzkiego tchnienia.
I jasno, czysto było znów pod kolumnadą jodeł.
Helena weszła w głąb lasu z uczuciem wielkiego smutku. Zdawało się jej, że idzie zerwać z grobu gałązkę cyprysu, aby potem nieść ją przez życie zamiast serca. Słyszała poza sobą kroki Karola. Nie oglądała się na niego wszakże. Nie wiedziała, jaki właściwie jest nastrój jego ducha. Czuła, że cierpiał. Lecz nad czem? Czy nad teraźniejszą czy przyszłą chwilą? Czy budził się w nim jakiś niepokój, jakiś przesyt, jakiś żal, że nie potrafi być pięknie szczęśliwym?
Tego już wiedzieć nie mogła.
Szła w tem srebrze, po tych cichych, mchowych pokładach blada i smutku pełna w swej białej szacie, owinięta szczelnie śnieżną draperją jedwabnego szala. Fałdy jedwabiu szczelnie przylegały do jej twarzy, pozostawiając z niej trójkąt, który podnosił delikatność jej ust, prostą linję nosa i ciemną głąb źrenic. Uczuła się piękną w tym smutku i srebrze i przypomniała sobie te uczucia własnej piękności, jakie miewała w Reichenhall i na Lido.
Lecz tam piękność ta sprawiała jej pewne artystyczne zadowolenie, dziś pogrążała ją w melancholji i cierpieniu. Chętnie jednak byłaby tak szła daleko w tem srebrze, w które co chwila wpadała po to, aby wejść zeń snów w czarny cień i napozór nieprzenikniony. Piękno blasku księżycowego łączyło się tu z beznadziejnym jakimś, głuchym bólem.
Było to pełne czaru i smutku zarazem. Powoli Helena uspokajała się. Artyzm jej brał górę. Zaczynała wypływać z cienia cierpienia, a chłonąć w siebie tylko wrażenia blasku zimnego i czystego. Kierowała swe kroki tam, gdzie jak najwięcej światła filtrowały gałęzie. W świetle tem rozpraszała posępne myśli.
— Jak cudnie!... jak błogo!... myślała uporczywie. Czy w tej piękności, która mnie tak łagodnie objęła, jest miejsce na szpetotę gniewu lub urazy za czyn zły i brzydki? Czy nawet powinno istnieć wspomnienie takiego czynu?
Przejęta tą myślą zatrzymała się i wróciła do Karola, który zatrzymał się także.
Światło księżyca oblało ją całą. Promieniała biała i smukła, jakby wyszła z piany wód uduchowiona i czysta. Ręka jej wyciągnęła się z fałd jedwabiu.
— Chodź do mnie, wyrzekła — wyjdź z cienia!
Lecz on odparł, zasuwając się prawie w cień drzew:
— Zostaw mnie tutaj! Pozwól mi patrzeć na ciebie — jesteś tak bardzo piękną!
— Egoistą jesteś! — I ja chcę również patrzeć na piękność twoją.
Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/196
Ta strona została skorygowana.