bija... A w dodatku jestem czystej wody renesans. Ja rzeźbię, maluję, cyzeluję, jestem poetą słowa, linji, barw, tonów... O, w tej chwili, ja, patrząc na panią, jestem twórcą arcydzieła. Pani taka smukła w tych lila draperjach, na zielonem tle, po którem strzelają irysy, ręce pani białe, przejrzyste, długie, oparte na ciemno-zielonych poręczach fotelu, stopy toną w fałdach, nad głową cała piana złotawych włosów, z pod nich dwie plamy oczów... Naokoło pani moja myśl poetyzuje, snuje się całemi obłokami i harmonią melodyjną przepełnia mi duszę. Ja w tej chwili panią rzeźbię, maluję, śpiewam i to wszystko jak prawdziwy arystokrata — esteta, nie dla tłumu, wszystko dla siebie, zazdrośnie, w malachitowej czarze na samem dnie mej duszy.
Helena milczała.
On mówił powoli, łagodnie, leniwo z troszką ironicznej domieszki. Ale czuła, że on mówi prawdę. I czuła, że tę prawdę mówił i dalej.
— Czy w prokuratorji skarbu, czy gdziekolwiek, ja nic nie uronię z mego artyzmu... niech mi pani wierzy. Skoro mi przyjdzie ochota tworzyć, jeśli nie znajdę podatnego gruntu dokoła siebie, to ja mam w swej duszy cały magazyn, cały zapas takich mar, z których mogę sobie tworzyć arcydzieła. I to mi najzupełniej wystarczy. Cóż! Mogę siedzieć cały dzień w bjurze a to niema nic do rzeczy. Ja swoje artystyczne „ja“ zachowam i rozwijać będę w cieplarni mej siły twórczej. I w tem cała moja siła.
Tak — bezwarunkowo, on jest silny, pomimo swej pozornej leniwej słabości — myślała Helena. Silniejszy jest odemnie. Umie się zamknąć w sobie, umie sobie wystarczyć, umie uspokoić się, a ja szarpię się, rzucam, trwożę... pragnę. Potrzebuję zewnętrznych wrażeń, a gdy mam je — nie umiem chłonąć ich w siebie i zrobić sobie z nich ów zapas, w którym on czerpie owe estetyczne ciepło, stwarzające dokoła niego ten „spokój“, w jakim żyje.
— Ja panu zazdroszczę! — mówi Helena, jakby reasumując swoje myśli.
— Tak! — odpowiada Weryho — tak... mnie można zazdrościć, ja potrafię cierpliwie żyć... a to nie wszyscy umieją.
— Nie wszyscy... ja pierwsza.
— Tak, pani... i bardzo mi pani żal. Mówiła mi pani, że lubi pani jechać w powozie i patrzeć na ludzi jak z teatralnej loży. Niech pani tak jedzie spokojnie powozem i przygląda się samej sobie i temu, co los z panią robić będzie. Widzi pani, my jesteśmy jak... gałęzie drzew. Wicher nami gnie to w tę, to w ową stronę. Lepiej obserwować wicher, niż walczyć z nim.
Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/20
Ta strona została skorygowana.