Helena pozostała sama.
Pierwszą jej czynnością było podejść do okna, podnieść roletę, otworzyć okno na rozcież, aby wpuścić przez nie jak najwięcej światła. Postępowała jak lekarz, który heroicznie odsłania przed chorym ranę, chcąc zbadać stan jego nerwów i wyrozumieć, czy może poddać go operacji. Chciała spojrzeć dokoła siebie jasno i trzeźwo i wysondować swą duszę, czy tę jasność i trzeźwość tak fizyczną, jak moralną przenieść jest w stanie.
Całe umeblowanie, nie tylko sypialni, ale i całego mieszkania było doszczętnie zmienione.
Zakupione przez Helenę w Wiedniu meble nadeszły. Tapicer jej znajomy, z polecenia jej jeszcze przysłanego z Wenecji, zajął się przemianą pomieszkania. Wydała to polecenie Helena, sądząc, że powróci wspólnie z Karolem i pragnęła, ażeby od razu zobaczył ją w świeżem i artystycznem otoczeniu.
Tak, stanowczo, artystycznego było tu wiele, w pomyśle, linjach, barwie i wykonaniu. Zdawało się, że całe wnętrza, kopiowane ze „Studio“ lub „Ver sacrum“, przeniesiono do tych pokoi. Jasno, widno i przestronno. Linje mebli, wygięte w kapryśne łuki, gną się, jak węże lśniące, to znów strzelają w górę, jak lilie świeżo rozkwitłe. Na rudem tle mahoniu zielone liście orzechów lśnią się jak bukiety, tu i ówdzie migocze wąska linia złoceń, dyskretna i stosowana. Zielono-mchowe delikatne, jedwabne zasłony zwieszają się u okien. Story z angielskiego muślinu mają desenie kwiatów fantastycznych, jakby z wykwintnych wzorów Gracji Boston zapożyczone.
I ta masa kwiatowych motywów, te linje mebli, powyginane jak źdźbła olbrzymich traw, stoliki zielone jak liście wodnych roślin, nadają mieszkaniu Heleny cechę jakiejś oranżerji, w której spożytkowano rośliny do usługi do tej chwili im nie znanej, zaklęto je w wieczną świeżość i w zielone, blade ściany pokoi je wtłoczono.
Po szarawych kobiercach, na których desenie seledynowe wiją się jak inkrustowane węże, cicho mknie Helena z pokoju do pokoju, wpatrując się szeroko otwartemi źrenicami w porozstawiane sprzęty. Zatrzymała się chwilę w jadalni, w której kredens z żółtawo-zielonego drzewa, zastawiony miedzią, uderzał pozorną prostotą linij, a w prostocie tej był tak sztuczny i skomplikowany, że robił wrażenie pnia drzewa w dziewiczej puszczy konarami splecionego. Dokoła długiego stołu krzesła a raczej zydle były równie niespokojne w rysunku, torturowane, dziwaczne. Pająk bronzowy, staro-holenderski, tak zwany lampader, odbijał tu jeden powagą i pięknością cyzelowań globusu. Pająk ten należał do
Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/207
Ta strona została skorygowana.