dawnego umeblowania i był tak piękny, że tapicer nie ośmielił się go usunąć.
Przez kolorowe witraże okien padało światło w ciemno-fiotetowych i rubinowych smugach. W świeczniku drżały iskierki tego światła tak, iż zdawał się nasadzony ametystami i rubinami. Nagle złota strzała słoneczna przebiła chmury i witrażem wpadła do pokoju. Ozłocony lampader zalśnił bogato i wspaniale, przygniatając swym blaskiem szare tony mebli. Stojące na pułkach miedziane wazy, talerze, kubki, amfory zaczęły także płonąć krwawo dokoła ścian. I dopiero w tym blasku dostrzegła Helena, że meble, kredens, szafeczki nabijane były miedzią, która w wężowych linjach i kształtach oplatała zamki, zawiasy i kanty.
Wszystko teraz kolejno zapalało się w tem porannem świetle, jakby wielka iluminacja jakaś rozświetlała szarą kaplicę, w której wężowe, uśpione sploty pięły się wzdłuż ścian i wyrastały ze lśniącej podłogi.
Helena cofnęła się do salonu i wzrok jej padł znów na wenecki pająk, jakby ośnieżony irys, rozpięty w powietrzu. Leciuchne, zielonawe tony igrały pod powierzchnią szkła. Tak był delikatny i nikły, że zdawał się podmuchem wiatru niesiony i wypadkowo w przestrzeni zatrzymany.
Helena stanęła znów chwilę i mimowoli szukać zaczęła „swego kąta“, foteli ciemnych na biegunach, niskiego stolika, ryneczki z sewrskiej porcelany, malowanej w róże, w której trzymała papierosy. Nie było nic z tego dawnego kącika. Pozostał tylko zielonawy, malowany w irysy parawanik, na którego tle tak często rysowała się jasna głowa Weryhy. Dziś stał usunięty i osłaniał piec. Zginął po prostu w masie sprzętów i sobą samym nie wywołał w Helenie żadnego wrażenia, żadnego wspomnienia,
Obok Heleny stała etażerka, złożona z kilku jakby drabinek, połączonych lśniącemi deseczkami, oprawnemi w zielonawy bronz. Na deseczkach poustawiano cacka. Kielichy weneckie duchową niemal pięknością pobijały tu szkła angielskie, prześliczne w swej formie. Jeden taki opalowy cud zdawał się bańką mydlaną, której dotknąć się mogły tylko elfy skrzydlate.
Helena spojrzała na tę śliczną, promienną bańkę o tęczowych tonach i nagle drgnęła cała. Ten kielich przywiózł jej kiedyś z Lido — Karol i podając kilka róż o żółtych i bladych tonach, postawił przed nią na stoliku, tam — w słomianej chatce nad brzegiem morza.
Taka drobna, niewielka, opalowa mgła, ujęta w splot zielonawych gałązek, a cały tłum wspomnień zaczął tłoczyć się dokoła Heleny.
Szybko, jakby gnana szpicrutą, przebiegła salon i wpadła znów do swej sypialni. Niskie meble z jasnego orzecha, ma-
Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/208
Ta strona została skorygowana.