Odziana szaro, zasunięta w głąb fotelu siedzi Helena martwa i przygasłym wzrokiem śledzi swą postać odbitą w lustrze. Ma przed sobą — starą kobietę.
Tak. Przeczyć niepodobna. Ta kobieta, owinięta od stóp do głowy w szarą wełnę, z włosami niedbale sczesanemi po obu stronach głowy — ma wszystkie cechy starości ciała i duszy.
A więc przedewszystkiem to pochylenie, to dźwiganie ciężaru — jeśli nie lat, to ciężaru życiowych przejść. A potem kąty ust — ich osunięcie, wygięcie dziwnym łukiem ku dołowi. Takie usta, ciążące już bez wysiłku, mają tylko płaczące dzieci i znękane bólem kobiety.
Helena takie usta przywiozła ze swej tęczowej wycieczki. Były to usta kobiety trzydziestoletniej, która dbać o swój wdzięk przestaje, lub która przestała się nagle uśmiechać.
Oczy także miały wyraz senny — jakby patrzyły poza przedmiot, do którego się zwracały.
W oczach tych jednak koncentrowała się cała tragedja przeżyta przez dni ostatnie i oczy te cierpiały tak strasznie mimo swej pozornej nieruchomości, że Helenę wielka litość ogarnęła nad tą nagle i przedwcześnie postarzałą kobietą, jak nad uwiędłym, rzadkim, a niedawno czarującym kwiatem.
Przed własnym grobem siedziała i obliczała mimowoli szybkość z jaką ruina ją ogarniała.
Wychudła, ręce złożyła na kolanach i patrzyła ciągle, jakby nasycić się nie mogła tym widokiem, którego nawet nie przeczuwała.
— To ja! — myślała gorzko — to ja!
Cały ekstrakt bólu koncentrował się w jej postaci, cała energia zła, wyładowującego swą siłę w serca ludzkie. I ból jej włany potęgował się na widok ten żałobny, rósł i olbrzymiał z każdą chwilą.
Poiła się tą żałobą, chłonęła ją w siebie i każda minuta czyniła ją jeszcze starszą, jeszcze więcej złamaną.
— To ja!
Do przyczyn bólu dosięgnąć nawet nie mogła, tak strasznie silny był pokład cierpienia, który jej duszę okrywał.
Wiedziała, że ta przyczyna istnieje — czuła jej cierń w przepaścistej głębi swego serca.
Nazwać jednak, postawić przed sobą to, co ją w ten bezmiar rozpaczy wtrąciło — nie chciała. Lękała się chwili, gdy wydobędzie się to straszne, strząśnie skrzydła i stanie naprzeciw niej twarz w twarz.
Czuła, iż tej chwili nie zniesie.
Tymczasem — siedzi i patrzy, patrzy na siebie „starą“ — na siebie „starzejącą się“ — spowitą w mgłę bezbrzeżnej rozpaczy.
Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/210
Ta strona została skorygowana.