Jakaś trwoga przejęła jej naiwne serce. Helena po wyjściu pokojowej ukryła twarz w poduszki, jakby sądząc, że w ten sposób uwolni się od swego wroga.
Lecz ogrom cierpienia, jaki się w niej nagromadził, był tak wielki, iż dłużej znieść go nie mogła.
Podniosła głowę i wyciągnęła ręce. Twarz jej stała się nagle trupio bladą. Na szyję wybiegły żyły. Była straszną, była maską tragiczną, wyobrażającą w tej chwili ból graniczący z obłędem. I nagle z oczów jej, które szklane zaświeciły matowo w przestrzeni, polały się dwie strugi łez, a z piersi, wezbranych łkaniem, wybiegł straszny jęk dławionej ofiary. Gestami krótkiemi, urywanemi, ręce przecinały powietrze. Zęby dzwoniły jak w febrze, dolna szczęka wysunięta naprzód, kaleczyła wierzchnią wargę.
Helena, wijąc się, upadła na łóżko. To był pierwszy płacz, który wstrząsnął nią tak strasznie od chwili opuszczenia jej przez Hawrata. Łzy płynęły bezustannie strugami, nie sprawiając jej żadnej ulgi.
Jak zwierzę cierpiące i pozostawione sobie samej, tak wiła się Helena w swym bólu, wyciągając napróżno ręce, jakby szukała jakiegoś oparcia. Zdawało się jej, że w tej chwili niema nad sobą dachu, że jest na pustem polu i że wicher szarpie nią, a grom po gromie mózg jej druzgoce. Dopiero teraz przejrzała cały ogrom swego bólu i nieszczęścia, które ją spotkało. Wyjąc tak poprostu z żalu, odzyskiwała całą przejrzystość i przytomność myśli.
Ból jej spychał ją na dno przepaści, zdzierał z niej iluzję szlachetności jej cierpienia. Była w tej chwili przeciętną, opuszczoną, oszukaną kobietą. Mężczyzna spotkany przez nią wypadkiem, nadużył jej zaufania, rozkochał ją i rzuciwszy jej „jestem żonaty“ — odszedł.
Taki był fakt nagi bez osłonek, taką była przyczyna jej rozpaczy. Po co miała się stroić w szaty niezwykłości, skoro czuła, że to, co ją spotkało, jest zwykłą koleją kobiet, pragnących zaznać niezwykłych dreszczów miłosnych. Pogarda straszna, jaką miała dla siebie, zaczęła łączyć się do bólu rozdzierającego jej duszę.
— Nędzna jestem! Nędzna! Marna... — powtarzać zaczęła wśród łkania.
Równocześnie to coś lepszego buntowało się i przeczyło.
— Nie wziął cię przecież na lep jedynie zmysłów i pięknych słów. Przypomnij sobie — dusza twa odlatywała, on cię odczuł, on odkrył przed tobą tajemnicę twej wielkiej, twej świętej, śmiertelnej trwogi...
— I odszedł! odszedł!... — rozległ się jęk, który mimowoli wydzierał się na jej usta.
Zaczęła teraz płakać cicho, lecz niemniej boleśnie. Wypłakiwała sobie zamiast serca, ranę. Ta myśl, że on odczuł
Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/214
Ta strona została skorygowana.