Pod pozorem choroby Helena nie wychodzi za próg swego pokoju.
Leży nieruchomo teraz, wyczerpana fizycznie, i tylko bezustannie prawie dwie strugi łez płyną jej z oczu.
Nie je, żywi się przeważnie herbatą, którą pije ciągle trawiona gorączką. Oczy jej zapadają coraz głębiej, siatka zmarszczek pokryła jej skronie. Ręce nieruchome, jakby woskowe. spoczywają na białem tle kołdry.
Widoczne jest, że cierpi.
Tak przechodzi dzień.
Lecz oto zbliża się noc i ta jest dla niej pewną ulgą. Helena ma zapisane dawniej już środki usypiające. Bierze je z chwilą zmroku. Szybko wyczerpana zapada w sen kamienny, lecz serce jej pełne jest bezbrzeżnej trwogi. Często budzi się nad ranem wtedy, gdy świt walczy z resztkami nocy. I to przebudzenie jest tak strasznie bolesne i brutalne, że lęka się go tak, iż na samą myśl drętwieje.
— Boże! — modli się, usypiając — Boże! daj, ażebym się rano nie obudziła...
Lecz oto świt. I Helena nagle porywa się na posłaniu blada, z wzrokiem obłąkanym, trwożnie utkwionem w przestrzeń. Jakby ktoś umyślnie pastwiący się nad bezsilnem stworzeniem, tak staje przed nią cała prawda jej położenia.
To szarpnięcie jest tak okrutne, tak bolesne, iż równać się może najgorszej torturze. Nie ma jednak siły ją zwalczyć, bo sęp ten spada nagle, rzuca się zdradziecko wtedy, gdy na chwilę pogrąża się w niepamięci snu...
I wtedy szalone myśli wirować zaczynają dokoła niej, jak szatany — wyciągają swe szpony, wgryzają się w jej mózg, ssą strugi gorących łez.
Cały korowód niskich uczuć ogarnia jej łoże.
Świt leniwo wkrada się przez zasłony okien. Dziwaczne, pokręcone linje mebli występują niepewnie, robiąc wrażenie uśpionych potworów. Coś brzydkiego przepełnia tę senną