Przypuszczała, iż tamta druga musi być do niej podobna. Nie chciała przyjmować teoryj kontrastów. Hawrat zdawał się jej człowiekiem wyjątkowym, nie tym, który szuka w kobiecie innego typu, lecz raczej, urobiwszy do swych duchowych i cielesnych pragnień jeden typ, za typem tęskni i pragnie go, gdy nagle znajdzie się sam jeden.
To więc wszystko, czem Helena byłaby w pożyciu z Hawratem, odtwarzała niezmiernie subtelnie i drobiazgowo z tą różnicą, iż zamiast siebie stawiała tę drugą i jej oddawała swe miejsce. Widziała, jak tamta kobieta, pięknie ubrana, z estetycznemi ruchami wypełnia swą istotą dom, który jest ich domem. Rano łączy ich przy śniadaniu tak, jak tam, w Lucernie, łączyli się przy małym stoliczku, zastawionym porcelaną i srebrem, w którem odbijały się purpurowe, świeżą rosą skąpane róże.
A dalej, dzień cały snuje się na wspólnej wymianie zdań, myśli, na tej serji małych ustępstw, drobiazgowych dowodów przywiązania, na wymianie przelotnych pieszczot lekkich, jak muśnięcie wiatru lub dotknięcie płatków kwiatowych.
I gdy zmrok zapada, gdy szara godzina ogarnie wnętrze domu, oni oboje siadają naprzeciw siebie i mówią, mówią ze sobą, odsłaniają swe dusze, prostują swe ścieżki, oddają sobie wzajemnie to, co zaczerpnęli przez dzień cały czy to z nastrojów estetycznych, czy z udoskonaleń swego moralnego ja, czy z silnych, groźnych wrażeń życiowych. Głosy ich płyną łagodnie, cicho, on mówi więcej, teraz ona słucha, zapatrzona w znikającą w wieczornym zmroku postać mężczyzny.
Na kolanach jej leżą kwiaty, które on jej „z miasta“ przyniósł, pies wierny i cichy spoczywa u jego stóp.
W cieniu czerwieni się ogień papierosa, przed nimi, na stoliku leży pakiet jeszcze nie rozciętych książek.
— Mam czas dziś wieczorem, słychać głos jego — czytać będziemy do późna. Chcesz?... Ona wstaje, zapala lampę... światło oblewa zaciszny gabinet. W przyległym pokoju służba przygotowuje do herbaty...
W piersi Heleny coś taką torturą zwija się boleśnie, iż na usta jej wydziera się jęk.
Zasłania oczy rozpuszczonemi włosami. Sądzi, że za tą ciepłą i wonną zasłoną odzyska choć chwilę spokoju.
Już napróżno, bo oto cała serja nowych obrazów zaczyna się przedostawać do jej wyobraźni:
Widzi — widzi „tamtą“ chorą, tak chorą jak ona, Helena, jest w tej chwili. Gorączkę ma — zimno jej — cierpi. — Lecz oto on otacza ją swoją najczulszą opieką. — Otula ją, zasłania okna, podaje chłodzący napój. Na rozpaloną skroń
Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/218
Ta strona została skorygowana.