przykłada swoje chłodne dłonie i ona zasypia uspokojona i szczęśliwa. — Gdy wieczór nadchodzi — on siada obok jej łóżka i śledzi z uwagą postępy choroby.
Pogorszenia się nie lęka — zbyt gorliwie czuwa i strzeże swej chorej. Ona uśmiecha się do niego z poza pasm włosów, spływających jej z czoła. — Chce mówić, dziękować mu za jego słodycz, opiekę. On łagodnie przykłada palec do ust, nakazując jej milczenie. „Lekarz zakazał“ — i dodaje z pieszczotą w głosie: „a ja proszę“... ona milknie i teraz tylko patrzą na siebie z miłością i przywiązaniem, patrzą długo, jakby widzieli się po raz pierwszy lub po raz ostatni.
Oczy Heleny zalewają łzy.
To jest, czego ona zazdrości, czego pragnie i za czem myśl jej goni. — Helena ma w głębi swego charakteru właśnie ten ekstrakt „kobiecości“ — i teraz w rozżaleniu swojem wszystko, co jest najpiękniejsze w tym kierunku życiowym, wydobywa. Jak artystyczne cacko, jak przedmiot rzadki i kunsztownie cyzelowany, lepi ideał takiego życia we dwoje i po nad nim ręce łamie w rozpaczy bezsilnej. A gdy już taki wycieniowany najwyższą subtelnością kobiecą obrazek rozwinie jej gorączkowa wyobraźnia, a nerwy rozigrane spotęgują to rozkoszne wrażenie do rzeczywistości — nagle doznaje strasznego ciosu i uderzenia gromu. — Nie ona, lecz „tamta“ — groźna i nieubłagana, zjawia się ciągle w świetlanych promieniach, ciągle Helena widzi ją otoczoną ciepłem, pięknem i pieszczotą. — Ona sama zaś doznaje jeszcze oprócz zazdrości strasznego wrażenia upokorzenia i wstydu. Gdy tak wywoła żywą postać tamtej kobiety, gdy nada jej ruchy, myśl, głos, serce, charakter, gdy przeleje w nią swego ducha — zdaje się jej, że ona wie o niej tak, jak Helena zna jej istnienie. Wie i pogardza.
I to jest jeszcze jeden odcień bólu, który niby identyfikuje się z zazdrością, a przecież ma swój odrębny sposób cierpienia, cichszy, lecz może jeszcze więcej bolesny.