Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/229

Ta strona została skorygowana.



XXXVII.

Nad wieczorem zjawił się znów Weryho i Helena wyszła do niego natychmiast, jakby na niego czekała, z nietajoną niecierpliwością.
Owinięta była znów w swój szary płaszcz i włosy miała sczesane tak samo w gruby węzeł na karku.
Ów sen poranny nie pozostawił na niej dodatnich śladów. Trwał krótko a raczej dał jej pewien żal za możliwą widocznie, a tak trudną do osiągnięcia, pewną równowagą.
Po przebudzeniu hydra cierpienia, jakby rozżarta za to, że ofiara jej ośmieliła się choć na chwilę odetchnąć, rzuciła się znów na serce kobiety i szarpać je zaczęła całą skomplikowaną torturą zazdrości, tęsknoty i urażonej ambicji.
Niemniej Helena podniosła się z łóżka i starała się przez chwilę zająć czemkolwiek. Nerwy jednak nie wytrzymały rozkazu i znów Helena zaczęła tonąć we łzach, powstrzymując z wysiłkiem rwące jej sercem spazmatyczne jęki.
W takim stanie duszy zastał ją Weryho.
Gdy posłyszała jego dzwonienie, porwała się, otarła łzy i wybiegła do niego, sądząc, że przy nim znajdzie uspokojenie choć chwilowe, to samo, jakie dało jej światło jego lampy.
Przywitali się gorącym uściskiem ręki i zaraz ona usiadła na tem samem miejscu, co wczoraj; on zajął, fotel na którym wczoraj siedział.
Pomiędzy nimi znajdował się mały stolik o zielonym, gładkim blacie. Jakiś „kącik“ już się wytwarzał bezwiednie, zastępując ich dawny „kącik“.
Niedaleko znajdował się parawan w irysy — i oto Weryho, zanim usiadł, szybkim gestem parawan ten posunął i ogrodził ten kącik salonu od całej reszty.
Nie było tam jeszcze atmosfery sympatycznej, tej mowy „rzeczy“, która ma swój odrębny sposób przemawiania do dusz ludzkich, ale — przecież coś wytwarzać się zaczynało