piersi. Milczenie kilkutygodniowe, milczenie bólu, który mógł się tylko zdradzać stłumionemi jękami, zaczynało zrzucać swe pęta.
— Ach!... — zaczęła, drżąc cała i łamiąc ręce — mówisz o rozkoszy bólu! Spójrz na mnie, spójrz, co się ze mną stało! Lata całe, starość cała rzuciły się na mnie jak hyeny, jak wampiry i stoczyły mą piękność, zdławiły me siły. To sprawił ból!... To sprawił ból!...
Porwała się z krzesła i stanęła na środku salonu, w tem miejscu, gdzie zachodzące słońce, przelewając swe promienie przez pryzmaty weneckiego pająka, rozkładało na szarawem tle dywanu tęczowe pasma, drżące jakby całe sznury djamentów. Z całą odwagą i energią poddała pod to czarujące oświetlenie swoją twarz o ziemistej cerze i krwawych źrenicach, swe wychudłe policzki i szyję, swe włosy, w których bielała przedwczesna siwizna.
Wyciągnęła w przestrzeń swe ręce chude i wystygłe, i tak stała strasznie tragiczna, bez śladu piękna, na wzór spopielalego drzewą, które umarło pod uderzeniem bezlitośnego gromu.
Podkreślała niejako swą ruinę, z okrucieństwem, z dzikością tą samą, z jaką wpatrywała się w lustro.
— Oto... rozkosz bólu...
Weryho nie drgnął nawet w fotelu, tylko rozmarzone, błękitne źrenice utkwił w tę zjawiskowo smutną kobietę, po której szarej, jakby pokutniczej szacie ślizgały się drżące, tęczowe blaski.
— Czy chcesz pani wiedzieć, dlaczego tak cierpisz? — spytał wreszcie.
Ona roześmiała się, ścierając strugi łez, płynące po jej twarzy.
— Ty mi to chcesz powiedzieć? Ty?
— Tak, ja. Oto dlatego cierpisz, że nie umiesz pięknie i szlachetnie cierpieć.
Słowa te padły na nią niespodziewanie. Rzeczywiście w ogromie swego bólu nie zastanawiała się nawet nad tem, że cierpienie jej jest gorzką w smaku, ale piękną z powierzchowności rośliną.
— Piękno złagodzić może ból — mówił dalej Weryho — naucz się pani cierpieć cicho i pięknie. Otocz się swem nieszczęściem, jak welonem krepy delikatnym i miękkim. Nie walcz ze swym smutkiem, krzykiem i łzami. Przeciwnie, kołysz się nim do snu i witaj go rano jak ciemnoskrzydłego a przyjaznego ci ducha...
Powróciła na swe miejsce ponura i zamyślona.
Trudno mi kochać swe nieszczęście... Zanadto cierpię.
— Im większe nieszczęście, tem je więcej kochać można.
Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/231
Ta strona została skorygowana.