stym i trochę żółtawym marmurze. Tylko oczy ciemniały i włosy — oczy ciemnią agatu, włosy refleksami miedzi.
I nigdy może Helena nie odczuła się tak nagle sharmonizowaną z tem secessyjnem otoczeniem sprzętów, jak w tej chwili. Posąg smutny, marmurowy, z kaskadą miedzi i plamami agatu. Było wiele śmiałości w tym pomyśle i sploty jej włosów wężowemi skręty wiły się po żółtawej bieli szlafroka, tworząc dekoracyjne i piękne linje.
Twarz jej wychudła i napiętnowana cierpieniem, cofnięta w gąszcz tych głosów, majaczyła niepokojąco. Ręce, wyciągnięte po obu stronach fotelu, oparte na bukietach wiśni i srebrnych rozetach, bielały dziwnie, jak ręce madonny na obrazie Hansa Holbeina starszego.
Ogromny, wielki spokój, w tem dziwnem złączeniu barw i nastrojów, roztaczał się dokoła — spokój, graniczący z pięknem, mimo, że miał źródło w niepokojącej trochę dysharmonii tonów i linij i powstał z burzy cierpienia.
Helena wrażliwością swej duszy odczuła ten artyzm i piękno, które nieśmiało, powoli zaczynało już opływać ją, jakby odtrącona przez nieszczęście, ciepła i wonna fala.
Odczuła już i nie zrywała, jak poprzednio, tej czarującej siatki, łkaniem i krzykiem nie budziła nietoperzy szpetnych, które słowa Weryhy zdawały się zapędzać do głębokich legowisk.
Nie umiała jeszcze być piękną w cierpieniu, lecz doznawała przeczucia, iż takie piękno istnieje i może być i dla niej dostępne.