Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/24

Ta strona została skorygowana.



IV.

Gdy Helena pozostała samą i drzwi swej sypialni zamknęła za Julą, zaczęła się szybko rozbierać.
Zrzuciła szlafrok i włożyła długi batystowy peniuar, oszyty koronką.
Była niespokojna, niepewna, niezadowolona ze swego z Weryhą postępowania.
— Co teraz? — myślała, siadając na fotelu przed lustrem — cóż teraz zrobić? Jakże ja się z nim zobaczę!
Jak strzała przemknęła jej nagłe myśl możliwego zamążpójścia.
— Co? Za niego?...
Roześmiała się.
— Młodszy odemnie! — myślała — potem nie ma stanowiska.
W tej samej chwili uczuła do siebie niesmak.
Stanowisko!... wstrętny wyraz. Jak mogła nawet myśleć tak brzydko? Wszak szczyciła się zawsze sama przed sobą wielką bezinteresownością swej duszy a tu po pocałunkach... stanowisko!
Zamknęła oczy i starała się odtworzyć przeżytą chwilę.
Nie... to było nie... to. Owe pocałunki Weryhy pozostawiły jej wrażenie letniej kąpieli Wszystko w niej nie tylko spało, ale pod tem wrażeniem drętwiało, usypiało jeszcze więcej. Zmysły milczały, żaden nerw nie drgał — bladła, omdlewała prawie.
— Spokojnie mi... nic więcej.
To nie było ani jedno wrażenie z miłosnej tęczy, lecz dla niej, którą tak męczyły owe ciągłe nerwowe trwogi i niepokoje, była to pewna duża ulga i coś bardzo pożądanego.
— Nie boję się wtedy niczego...
— Więc co?... iść zaWeryhę — iść? Znów stanąć przed ołtarzem, przysięgać? Znów żyć we dwoje, znów nie zaznać swobody, nie być wolnym, nieskrępowanym ptakiem, który może lot zwrócić, gdzie tylko zapragnie?...