Nie zbliżała się nigdy do okien ulicy.
Nie chciała wiedzieć nawet, że istnieje Lwów, że tam o parę kroków wre życie pełne krzyku, hałasu, trywialnych uciech i brutalnych cierpień.
Nigdy nie czuła tak dobroczynnego wpływu dostatków, jak w tej chwili. Niezależność jej pozwalała na zbytek pielęgnowania smutku, jako rzadkiej rośliny w oszklonej i przepysznie urządzonej oranżerji.
Zdawało się jej, że każdy wpływ, choćby najlżejszy, pochodzący z zewnętrznego świata, wtrąci ją napowrót w ten szał bólu, z którego słowa Weryhy ją wydobyły.
Oprócz Weryhy nie widywała nikogo.
Zamknęła drzwi przed wszystkimi i dnie zaczęły mijać z przerażającą napozór monotonnością.
A jednak tak nie było.
To, co teraz Helena odczuwała, to było dla niej wrażeniem nowem i dziwnem.
Hawrat, jego żona, wszystko to, co było straszną raną jej serca, a torturą jej duszy — powoli, stopniowo zaczęło znikać w jakiejś mgle, która ją otoczyła.
Oni byli, istnieli — bo istnieć musieli, lecz nie tak okrutnie, nie tak cynicznie, nie tak brutalnie narzucali się jej myślom.
Te drobne szczegóły z ich wspólnego pożycia, które ona jak truciznę zbierała i poiła się nią w noce bezsenne — zanikały i zacierały się.
Oboje oni urośli w jej oczach i przybrali dziwne kształty.
Widziała ich jako dwa posągi, olbrzymie, nadnaturalnej wielkości, całe białe i zimne, trzymające się za kamienne ręce. Wizja ta dziwaczna, niezrozumiała, zjawiła się przed nią nagle i w ten sposób Hawrat i jego żona z krainy istot żyjących, przenieśli się w wyobraźni Heleny w jakieś mistyczne sfinksy, bezcielesne, groźne i tajemnicze.
Była to dla niej wielka ulga i główny a dodatni czynnik jej przetwarzania się. Wobec kamiennego spokoju tych dwojga Helena przybrała także skamieniałość bólu i znikły powoli wszystkie owe nerwowe szarpania się, które ją tak niszczyły i wyczerpywały fizycznie.
Owa melancholja i cicha zaduma nie odstępowały jej na chwilę. W ślad za niemi przyszła dobroć, ujmująca w wysłowieniu się i szlachetna powaga gestów. Pod dobroczynnym wpływem palącej się co noc w oknie Weryhy lampy Helena przesypiała teraz noc bez chloralu i innych środków nasennych. Budziła się tak smutna, jak zasypiała. Nigdy uśmiech nie rozjaśnił jej twarzy, ale nigdy też dawne, gorżkie, szarpiące łzy nie krwawiły jej oczów. Czasem, o zmierzchu zamigotało coś w jej źrenicach, lecz była to łza ulgi, która jakby rosa zawisła na jedwabiu jej rzęs.
Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/240
Ta strona została skorygowana.